John Lee Hooker - It serves you right.... (1965)



"I'm singin' for the people who feel the way I feel" -- John Lee Hooker

Tak, jakby cała historia muzyki XX wieku obeszła go szerokim łukiem, a on wciąż siedział z gitarą na werandzie ubogiej chaty gdzieś nad rzeką Missisipi i opowiadał swoje bluesy wystukując rytm obcasem o podłogę.

Krainą jego dzieciństwa, jego „małą ojczyzną” była Delta Missisipi – równinne pola bawełny ciągnące się na 200 mil na południe od Memphis, okrążone rzekami Missisipi i Yazoo, przecięte, mającą swą własną legendę, autostradą 61. Niebiosa nad plantacjami Delty raczej nie bywają humanitarne i zsyłają nieludzki żar albo strugi deszczu podczas gwałtownych burz. Bliskość Rzeki czuć w gęstym, wilgotnym powietrzu. Nasiąkają nią myśli, jej smak przechodzi do krążących po kraju bluesów. A w latach dwudziestych na amerykańskim Południu bluesy grane są wszędzie. Podobno u nowoorleańskich fryzjerów zamiast gazet na kiju wisiały gitary do dyspozycji oczekujących klientów. Luizjana, Missisipi i okolice rozśpiewane były w bluesie. Tam właśnie, nieopodal Memphis, w okolicach miasteczka Clarkesdale prawdopodobnie w 1917 roku (niektóre źródła podają rok 1915, inne 1920), w bardzo już licznej rodzinie biednych farmerów przyszedł na świat John Lee Hooker.

Zaczynał, jak wielu jego krajan – muzyków, od śpiewania w kościele. Jego pierwszym instrumentem była przymocowana do drzwi stodoły dętka rowerowa. Potem, szczęśliwie dla Johna Lee, ojca w rodzinie zastąpił niejaki William Moore, partner muzycznych legend czarnego Missisipi – Charleya Pattona i Blind Lemon Jeffersona. Przywędrował on z Luizjany i sposób jego gry różnił się od tego, co grano wówczas na polach bawełny pomiędzy Memphis a Vicksburgiem. Był bardziej hipnotyczny, transowy, oparty często na jednym akordzie. Hooker uważnie podpatrywał grę jego i nowych gości domu – muzyków... Wiele lat później, już jako Król Boogie, podkreślał: „Mój styl wywodzi się od mojego ojczyma. To, co teraz gram jest tym, co on grał”.



Nie łatwe musiały to być czasy, lata dwudzieste, dla młodego Johna Lee. Jeszcze ciężko pracował (z dziesięciorgiem rodzeństwa), jeszcze śpiewał podczas niedzielnych mszy... lecz diabelski bakcyl bluesa już wkradał się do jego serca, zarażał myśli. Jak pisał Tyrmand, dominantą poetyki bluesa, jej glebą najżyźniejszą, był „odwieczny problem niesprawiedliwości”, chleb powszedni Czarnych z Południa. Przemocą wyrwani ze swojej ziemi, wykorzystywani jako niewolnicy, później jako tania siła robocza, wciąż pamiętający upokorzenia przeszłości i ciągle niepewni swojej przyszłości, nie mogli załapać się na amerykański mit sukcesu. Własne skargi i bóle, ów nostalgiczny nastrój feelin’ blue wyrażali w swojej muzyce. W prostych, przyziemnych bluesach, ale też w „metafizycznych”, na ludowy sposób uduchowionych spirituals’ach. „Skrzywdzonym i poniżonym” obie formy muzyczne niosły pocieszenie, albowiem obie, choć traktowały o cierpieniu i trudach życia, śpiewały nadzieję i wolność. Spirytualsy dawały ocalenie w treści, w metafizyce, którą opiewały, a bluesy... chyba w samej muzyce, radości grania.


Tupelo

Śpiewał o rzeczach które, jak sam powtarzał, przydarzyły się jemu samemu lub ludziom, których napotkał. Niektóre z jego bluesów są improwizowanymi narracjami bez refrenów, to nawet nie piosenki, lecz „mówione historie” muzyka - świadka i uczestnika codziennych wydarzeń. Wydarzeń takich jak problemy z pracą, z mieszkaniem, z pieniędzmi, z kobietami. Najzwyklejszych spraw, które przydarzają się jak świat długi i szeroki. Niekiedy do jego gawęd przebijają się problemy z „Wielkiego Świata”, gdy np. w 68 roku pisze protest-blues-song I Don’t Wanna Go To Vietnam, albo gdy w latach siedemdziesiątych przestrzega zakochanych w LSD hippisów aby opamiętali się zanim skończąele Jimi Hendrix i Janis Joplin (Blues for Jimi and Janis). Lecz znakomita większość tekstów Hookera traktuje o centralnym, absolutnie najważniejszym zagadnieniu muzyki blues, jak je zgrabnie nazwał wspomniany już Tyrmand, zawsze aktualnej zagadce ostrzega swojego (byłego już) przyjaciela, że następnym razem może go zastrzeli, może go utopi, lecz na pewno oduczy dobierania się domiłości. Przy czym, podążając śladami wytyczonymi przez tradycję „okresu preklasycznego bluesa” (a więc m. in. Pattona, Blind Lemon Jeffersona i ojczyma Moore’a) artysta traktuje ją z należytym zagadce szacunkiem. Nie rozcieńcza tematu w sentymentalizmie i przesadnych wzruszeniach, nie ukrywa nieprzystojnych aspektów zagadnienia. Potrafi być subtelny, delikatny, lecz kiedy potrzeba jest dosadny. Sprawy damsko-męskie są w jego piosenkach roztrząsane po wielekroć i na różne sposoby: jest tam żal z powodu utraty kobiety (np. My First Wife Left Me, Blues Before Sunrise), są i złorzeczenia na niepojętą małostkowość ukochanej (Mean Mean Woman, Sally Mae).

W wieku 14 lat John Lee porzucił śpiewanie spirytualsów oraz pogrążony w Wielkim Kryzysie rodzinny stan Missisipi by udać się na północ i grać już tylko bluesa. Śpiewał o rzeczach które, jak sam cudzej żony... Ale oto i taka scenka romansowa: bardzo pewny siebie Don Juan – Guitar Lovin’ Man przybywa do miasta. Jest znanym w okolicy bardem, dla którego drzwi mieszkań jego kochanek są zawsze otwarte. Bo ma do tych wszystkich zamków klucze... Tym razem jednak ubiegł go ktoś inny i Guitar Lovin’ Man zostaje spławiony (nawet zamek w drzwiach wymienili)... Historyjkę grają w duecie z podziałem na role Hooker i Eddie Kirkland.



Prosty, bezpretensjonalny humor dawał jego tekstom cenny dystans, chronił przed nadętością i przesadą kiczu. Jak starzy bluesmani z Delty nie ruguje ze swoich tekstów seksualnej sfery miłości, często kryjącej się w dwuznacznych slangowych frazach. Wiele jego hitów, takich jak Boom Boom, Crawlin’ Kingsnake (śpiewany potem przez Doorsów), Redhouse (potem: Hendrix) ma w sobie otwartą i szczerą bezpruderyjność starego bluesa, określanego kiedyś nawet z tego powodu mianem „diabelskiej muzyki”.

Sporo już papieru zapisano na temat bliskości muzyki bluesowej i rytmu mowy potocznej. Mówi się, że w klasycznym bluesie gitara nie tyle akompaniuje wokaliście, co prowadzi z nim dialog pełen zapytań, odpowiedzi, wtrąceń, przekomarzania się... w ten sposób muzyk i jego instrument razem „gadają” o tym samym. Z tej gadaniny wysnuwa się wspólne zwierzenie, którego adresatami są ludzie, niebiosa, cały kosmos. Afirmacja życia, świata, pomimo problemów, jakim trzeba stawiać czoło, jest jej najgłębszą wymową. Komunią, łączącą grających ze słuchaczami. „Sposób w jaki gitara odpowiada głosowi – ludzie to lubią. Z dwóch powstaje nierozłączne jedno.” – powiedział. Trudno jednak w przypadku takiego artysty jak John Lee Hooker rozbierać muzykę na części, dzielić ją na warstwę słowną i melodyczną. Jeżeli niektóre jego piosenki tchną erotyką, to nie tylko z tekstu, nie tylko z dwuznaczności slangu, lecz z całości tego, co słyszymy słuchając Hookera. Jak „to” działa na kobiety? Dla Bonnie Raitt, piosenkarki i przyjaciółki mistrza, dźwięk jego gitary „jest jedną z najbardziej erotycznych rzeczy, jakie kiedykolwiek słyszała”. A słyszała przecież i gitary Page’a i Hendrixa, a i na pewno Morrisona śpiewającego I’m a Crawlin’ kiedyś B.B. King o tradycyjnym graniu w Delcie. Lecz nie wprost z nizin Missisipi wyprowadza się jego rodowód. Wiele z cech tej muzyki jest echem dźwięków i rytmów afrykańskich. Krótkie, powtarzane frazy, zmiany tempa, „perkusyjne” granie na instrumentach, swobodne przejścia od śpiewu do recytacji i odwrotnie oraz wibrujący głos, pomruki, szepty wokalisty – taka muzyka była tym, co Afro-Amerykanie zapamiętali z Czarnego Lądu, ziemi ich przodków. Przeniesione do Nowego Świata stało się zaczynem bluesa. I takie granie, pomimo upływu lat i ewolucji muzyki popularnej, samego bluesa nawet, na swój jakże piękny, wrażliwy sposób, przypominał światu John Lee Hooker.



Wróćmy do jego muzycznych losów. Po wyjeździe z Missisipi obrał szlak uczęszczany przez wielu innych, jak on bardzo zdolnych i bardzo biednych muzykantów. Najpierw próbował szczęścia w Memphis, gdzie choć mógł pracować jako bileter w kinie dla Czarnych, droga do klubów muzycznych na Beale Street była dla niego zamknięta. Przeniósł się więc dalej na północ, do Cincinnati, lecz i tam mu się nie wiodło. Ostatecznie wylądował w Detroit, gdzie pracował w fabryce samochodów (były lata czterdzieste i przemysł zbrojeniowy szedł pełną parą), a grał po godzinach. Choć przecież zaczynał wcześnie, mniej więcej do trzydziestego roku życia wciąż był „amatorem” - jeżeli zarabiał na muzyce, to najwyżej drobniaki za granie na ulicy lub w klubach. Wreszcie w 1948 r. wydał swoją pierwszą płytę z pierwszym przebojem Boogie Chillun. Jeszcze wcześniej dzięki występom w klubach Detroit zaczął zyskiwać lokalną sławę.

Dalsze dzieje Hookera łączą się z losami muzyki bluesowej w czasach erupcji rockandrolla a później rocka. Jeszcze w latach 50-tych udanie nagrywa, koncertuje i powiększa grono swojej publiczności (jeszcze czarnej). Potem na rynku R&B bessa – Hooker przenosi się na scenę folk, wraca do solowej gry z gitarą akustyczną. W początkach lat sześćdziesiątych imię muzyka rozsławiają brytyjscy muzycy: John Mayall, The Rolling Stones, The Animals, przyznając się do fascynacji jego stylem. Są to czasy tzw. „odrodzenia bluesa”, kiedy to muzyka ta znów jest słuchana, teraz głownie już przez Białych. Wtedy to powstaje słynny utwór Boom, Boom, który do końca pozostanie jego wizytówką.

Później, wraz z Canned Heat, nagrywa bardzo dobrze przyjęty album The Hooker ‘N’ Heat. W latach osiemdziesiątych, choć niektórzy głoszą, że blues umarł, on nic z tego sobie nie robi. Wciąż gra swoją muzykę i czeka na lepsze czasy. Lepsze czasy przychodzą, gdy w 1989 r. płyta The Healer (m. in. z Santaną, Bonnie Raitt, Los Lobos, Robertem Cray’em) siedemdziesięciodwu letniego już (!) muzyka przebojem inicjuje kolejny renesans bluesa.

Jakże prostą formą muzyczną wydaje się blues. Dwunasto- lub ośmiotaktowy układ, czterotaktowa fraza, charakterystyczne blue notes, oto cały alfabet stylu. Wszystkie te cechy pozwalają momentalnie rozpoznać nawet w bardzo namiętnej, żywiołowej piosence klasyczną formę bluesa, formę dopinającą muzyków dość, zdawałoby się, obcisłym gorsetem nieskomplikowanej harmonii. Niby nic łatwiejszego od wyuczenia się i poprawnego odgrywania chorusów bluesowych.... lecz w graniu tej muzyki, może jak nigdzie indziej, nie można być poprawnym, albowiem bierze się ona prosto z życia, z określonego sposobu przeżywania, z pewnej specyficznej wrażliwości. A poprawność potrafi zabić życie. Rodzi niezły produkt, ale nie sztukę. Zaś sztuką nie lada jest w granicach formy skończonej tworzyć rzeczy ją przekraczające. Tak jak robił to Johny Lee. (Franciszek Strzeszewski)


It Serves You Right to Suffer

"John Lee Hooker is a giant of the blues and the father of the boogie. Beginning in 1948 with his first single, “Boogie Chillen,” he introduced the world to the persistent, chugging rhythm of boogie music, a form of country blues Hooker learned back home in Mississippi. His foot - stomping boogie was adapted and amplified in the Sixties and Seventies by a great number of rock and roll artists, including the Rolling Stones, the Yardbirds, Canned Heat, John Mayall, Ten Years After, Foghat, ZZ Top and George Thorogood. Beyond his ability to lock into a hypnotic boogie groove, Hooker is renowned for the gruff emotionality of his voice and the stark intensity of his guitar playing. Over the decades, he has proven to be a survivor. When interest in electric blues began cooling off, Hooker found a niche for himself on the coffeehouse circuit during the acoustic folk-music boom of the late Fifties and early Sixties. More recently, his career has enjoyed a sustained resurgence that included a Grammy award for his 1989 album The Healer.



Hooker was born on August 22, 1917, to a sharecropping family in Clarksdale, Mississippi. His stepfather, Will Moore, taught him how to play guitar, and as a young man Hooker encountered such blues legends as Charley Patton, Blind Lemon Jefferson and Blind Blake along the way. In his early teens, Hooker ran off to Memphis, where he worked as a theater usher and played music on the side. He also lived in Cincinnati and Knoxville before settling down in Detroit in 1943. He labored in an auto factory by day and played blues at house parties and clubs along the city’s legendary Hastings Street. In 1948, he recorded “Boogie Chillen,” an enormously influential single that was picked up for national distribution by Modern Records and rose to Number One on the R&B chart in 1949.

Hooker went on to record for more than two dozen labels, often resorting to aliases such as John Lee Cooker, Delta John and the Boogie Man for contractual reasons. Much of his most popular work, including the classic versions of “Boom Boom” and “Crawling Kingsnake,” appeared on the Vee-Jay label. Beloved by rock and rollers, Hooker has never lacked for support and collaborators. In 1970 Canned Heat collaborated with Hooker on a landmark double album entitled Hooker ‘n’ Heat. Hooker appeared in The Blues Brothers movie, sang the title role on Pete Townshend’s concept album The Iron Man, and has duetted with Van Morrison. His latter-day projects have attracted such contributors as Carlos Santana, Keith Richards, Robert Cray, Bonnie Raitt and Los Lobos. In October 1990, a host of friends and admirers participated in an all-star concert celebration of Hooker’s music at Madison Square Garden.”

link in comments

1 komentarz:

    Serpent.pl