Pere Ubu - The Modern Dance (1978)




Wszystko zaczęło się w Cleveland, Ohio, gdzie - jeśli wierzyć tym, którzy przeżyli ten okres i mogą dzisiaj wspominać go z rozrzewnieniem - na- prawdę nic się nie działo. Nie było żadnej "sceny", zinów, niezależnych stacji radiowych, fajnych imprez: dosłownie nic. W tej próżni istniała jednak iskierka, która dała początek całkiem sporemu płomieniowi. Płomień ten nosić miał nazwę Pere Ubu i na dobre rozbłysnął w 1975r.

Cofnijmy się jednak do chwili, w której w Cleveland nie działo się zupełnie nic. No, może prawie nic. Zanim jednak doszło do jakiegokolwiek debiutu płytowego ze strony Pere Ubu, istniała grupa Rocket From The Tombs, w której muzycy (David Thomas - voc., Peter Laughner - g., Gene O'Connor - g., David Bell - b., Johnny Madansky - dr.) dzielnie ćwiczyli i zapoznawali się z rockowym rzemiosłem. A w zasadzie, jak ustrzec się od nieszczęsnych schematów, w które klasyczny rock zaczął popadać. Rockets nie pozostawili po sobie zbyt wiele - ot, ostała się tylko taśma z nagraniami dla lokalnej rozgłośni radiowej. Zgiełkliwe gitary były na tyle zgiełkliwe, że muzycy postanowili przedstawić płytę pierwszemu menadżerowi MC5. Nic jednak z tego nie wyszło - gest ten nie zaowocował żadnym kontraktem. I wszystko wskazywało na to, że grupa skończy podobnie do innych nielicznych weteranów sceny Cleveland, takich jak Mirrors czy Dead Boys - zostanie w zapadłej dziurze gdzieś na północnym wschodzie Stanów, nie wychyliwszy z niej głowy nawet na sekundę. Ale udało jej się dotrzeć do szerszej publiczności, otwierając występy takich bandów, jak Iron Butterfly, Television czy Captaina Beefhearta. Na przestrzeni kolejnych 3 lat następowały zmiany składów, aż wreszcie grupa rozpadła się z powodu różnicy zdań na temat jej przyszłości. Odśrodkowe siły rozrywały ją między glam-rockiem, rockiem kabaretowym, nową falą, punkiem.

W tym okresie wahała się kariera muzyków - ojcowie-założyciele zespołu mieli nieco inne plany odnośnie swojej przyszłości. Thomas chciał zostać mikrobiologiem, Laughner dziennikarzem. Niemniej jednak udało im się dojść do porozumienia. Z pomocą Tima Wrighta (b.) i Scotta Kraussa (dr.) oraz Toma Hermanna (g.) założyli nową grupę, obierając sobie jako patrona bohatera dramatu Alfreda Jarry'ego: Króla Ubu. Wkrótce dołączył Allen Ravenstine (keyb., sax).


Rocket From The Tombs

W ten sposób powstało Pere Ubu ("pere" po francusku oznacza "ojca"). Pierwszym wydawnictwem Pere Ubu był singiel "30 Seconds Over Tokio" (Hearthan Records 1975), który doskonale spełniał pierwotne metodologiczne założenia członków:

- nie zabiegaj o rozgłos,
- nie szukaj nikogo,
- nie szukaj sukcesu,
- wybierz pierwszą osobę, o której słyszałeś,
- podążaj za pierwszym pomysłem, jaki ci przyjdzie do głowy,
- wyjątkowi ludzie powinni trzymać się w kupie - zagrają oni
unikalną muzykę, niezależnie od tego, czy umieją grać.

Dziki, nieokiełznany, surowy, a mimo to nowatorski i świeży - tak można by skomentować ten singiel, osadzony jeszcze w klimatach znanych Rocket From The Tombs. W tym samym roku grupa zagrała debiutancki koncert w uniwersyteckim barze pod nazwą Viking Saloon (!), na którym zaprezentowała dziką mieszankę coverów The Stooges, Velvet Underground i innych garażowych kapel, przekładaną wściekłymi solówkami analogowego syntezatora. Był to niewątpliwie dobry początek kariery. Na początku 1976 r. Pere Ubu wydało drugi, równie obiecujący singiel "Final Solution/Cloud 149" (Hearpen Records).

Kolejne sukcesy przyszły jednak dopiero po fali drobnych przetasowań w składzie grupy. Jedni odchodzili, by powrócić po miesiącu zastanowienia. Inni odeszli na stałe. Dość powiedzieć, że do grupy dołączył Tony Maimone, zastępując Laughnera (który zmarł w 1977 r.) na gitarze. Właśnie w składzie Maimone / Thomas / Krauss / Ravenstein / Herman Pere Ubu wydało nakładem sub - labelu wytwórni Mercury pełnometrażową płytę zatytułowaną "The Modern Dance" (Blank 1978).

Dlaczego jest to dobra płyta ? Dlatego, że jest doskonałym debiutem. Dlatego, że powstała jako mikstura rocka garażowego, punka, art-rocka, przesyconego dokonaniami muzyki elektroakustycznej. Jest - nawet z perspektywy ponad 20 lat od jej nagrania - znacznie więcej niż tylko wypadkową powyższych trendów i kierunków muzycznych. Muzycy nie bali się czadu i prostoty (posłuchajcie pierwszych riffów !), nie bali sięsentymentalizmów ("Humor Me") ani dziwnych podziałów, efektów i niełatwych chwytów ("Street Waves", eksplodujące odgłosami tłuczonego szkła). To w zasadzie pozycja klasyczna, choć nie najlepsza w dyskografii Pere Ubu. Anegdota mówi, że znalazła się ona na 82 miejscu w zestawieniu 100 najlepszych płyt w kategorii pop/rock izraelskiego pisma "Yediot Acharonot". I jest to fakt wymowny.


Come Home

Thomas i spółka trochę koncertowali po Europie i Stanach, po czym od razu weszli do studia, uciekając od marazmu i nudy, która wdzierała się wszystkimi zakamarkami do ich mieszkania w okolicy hałaśliwego mostu kolejowego w Cleveland. Menadżerowie z Mercury doszli do wniosku, że Pere Ubu nie przyniesie im dużej kasy, więc postawili nie przedłużać kontraktu z grupą. Zaraz jednak pojawiła się nowa szansa - przygarnęła ich stajnia Chrysalis, dla której nagrywał między innymi Jethro Tull. Tak powstała płyta "Dub Housing" (Chrysalis 1979), inspirowana wielkomiejskim zgiełkiem, płyta cięższa i bardziej skupiona niż debiut. Choć wokal Thomasa nadal jest dosyć rozbrykany, chwiejny i spontaniczny, Pere Ubu wytracili nieco tempo. Obok pozycji o mocnej fakturze rytmicznej, np. (Pa) Ubu Dance Party na płycie było więcej rozciągniętych, surrealistycznych pejzaży, pasujących o wiele lepiej do klimatów literackiego patrona grupy.

Płyta sprzedawała się beznadziejnie (...) Kolejne wydawnictwo, "New Picnic Time" (Chrysalis 1979) miało roboczy tytuł "Goodbye", zupełnie tak, jakby grupa miała rozstać się z graniem na dobre. I faktycznie rozstała się. Mimo to zdążyła wydać "New Picnic Time" - płytę, która zamyka pierwszy okres ich działalności (...) Minęło kilka miesięcy i Pere Ubu ruszyło do pracy nad kolejną płytą w reaktywowanym składzie (Hermana zastąpił gitarzysta z zaprzyjaźnionego Red Crayola, Mayo Thompson). "The Art of Walking" (Rough Trade 1980) zwiastowało nowy okres w twórczości grupy - bardziej swobodny, pozbawiony zadziorności, nieco bardziej elektroniczny, za to mniej gitarowy, wręcz piosenkowy (....) Kłopoty pogłębiały się. Wraz z wydaniem nienajgorszej płyty "Song Of The Bailing Man" (Rough Trade 1982), poprzedzonej mało udanym, brudnym i nieczytelnym wydawnictwem koncertowym zatytułowanym "390° Degrees of Simulated Stereo (Live)" Pere Ubu zawiesiło działalność, by wznowić ją dopiero w 1998 roku. W międzyczasie muzycy poświęcili się solowym projektom (...)

I co? I to w zasadzie wszystko. Dyskografię Pere Ubu uzupełnia jeszcze kilka płyt koncertowych, prezentujących jednak materiał pośledniej jakości, a także liczne epki i płyty kompilacyjne, z których najbardziej interesującą jest zdecydowanie "Datapanik In The Yeatr Zero" - 5-płytowy box, zawierający m.in. niepublikowane wcześniej nagrania Rocket From The Tombs. Dyskografia Pere Ubu jest obszerna, ale spośród kilkunastu płyt polecić przede wszystkim wypada pierwsze kilka albumów. Niestety, z biegiem czasu grupa zaczęła tracić energię i zamiast dojrzewać jak wyborne wino, skazała się samoistnie na popadnięcie w rock'n'rollowy banał. Mimo wszystko pozostawiła po sobie kilka naprawdę dobrych płyt, czym zasłużyła sobie na miano jednej z ważniejszych alternatywnych grup przełomu 1970/80, nie tylko w Ameryce. (Kamil Antosiewicz)



What happens when you marry the Ramones to Captain Beefheart with a good injection of Faust and Kraftwerk in between? Pere Ubu. Modern Dance is certainly a tough nut to crack even for the late Seventies. It is, in fact, not quite clear what is the message of David Thomas, Tom Herman and company - it is not even clear if they're 'dark' guys or if they're just having fun in an offensive manner. What is clear is that Modern Dance dares break new ground in music and, to a certain extent, does that, although I'm kinda glad music in general did not take the direction that it was suggested here.

Modern Dance is one of those records that can be shocking and disgusting on first listen, respected rather than enjoyed on second listen, and finally, enjoyed in a shocking and disgusting manner on third listen. These guys sure know their skill; there's enough catchy melodies here to punch the guts of the Sex Pistols, and true to the spirit of 'artsy post-punk' (which renders the term absolutely ridiculous, as much of these tracks were recorded not "post" but actually "pre" punk), the musicians only pretend that they can't play their instruments, or, at certain risky times, don't even pretend, but play them fine. However, way too often they prefer to skip any kind of melody in favour of industrial or just atmospheric sonic collages; there's a huge emphasis on synthesizers, mostly producing ugly, dissonant noise, preferrably of the whiter kind; and David Thomas' vocals are certainly a treat for those who have a masochistic streak in them. He's certainly expressive, though, and that's enough to make him qualify by my standards.



I don't really understand how to describe this album, so please pardon me if I speak utter garbage and nonsense from now on. To me, Modern Dance is certainly an 'artistic statement'. With all capitals: 'Artistic Statement'. It's a bunch of guys who offer their vision of the 'modern' world: a working guy ballet dancing to the 'modern dance' while the ugly chimneys of his factory are waiting for him on the back cover. It's an ironic view, a sarcastic view, a dangerous view. It's all nice. Is it enjoyable? Partially.

Cutting the crap: 'Sentimental Journey' sucks. It is the band's 'Revolution # 9'. A six-minute track of the band breaking bottles. Harmonica wails in a depressive manner in the background, synths grumble murkily, and David Thomas in the dullest voice possible recites lyrics (or, rather, isolated snippets) about nothing. Isn't this a statement? Picturing the grimness and pointlessness of life in the contemporary world and all? It sure is a statement and everything you want it to be - but it certainly is not a listenable musical experience. Leave it be.



On the other hand, the album starts with 'Nonalignment Pact' and 'Modern Dance'. These are two great songs which I absolutely adore. Both are fast, catchy, well played and energetic. I accept the infamous synth-feedback intro to 'Nonalignment Pact' as the obligatory message of welcome, and dig the ensuing song for its cool melody and atmosphere - you gotta listen to everything the synthesizer is performing while Thomas sings about how he's gonna sign a 'nonalignment pact' with his beloved one. The second track is even better, alternating bouncy verses with 'underground collages' - what is the 'modern dance', after all?

In between these two extremities lies everything else. A particular favourite of mine is 'Life Stinks', perhaps the best example of a classic 'ode to paranoia' of the late Seventies: 'Life stinks, I'm seeing pink, I can't wink, I can't blink, I like the Kinks, I need a drink, I can't think, I like the Kinks, life stinks', Thomas shouts out in the blink of an eye (even if he can't blink) before basically going off in a total fit of madness, and his bandmates follow suite - the drummer crashes like mad, and Tom Herman's simplistic, yet effective guitar riff pulsates like the veins of a schizophrenic. (Not that I've ever seen the veins of a schizophrenic). This is definitely the most Beefheart-influenced track of the bunch, but with twice as much sense of purpose and raw energy.


Caroleen

All the other tracks somehow form a blur in my mind - you see, these guys are able to establish a hook, but frankly, they don't really care if they actually do it or not. So every once in a while you get something like 'Chinese Radiation' or 'Humor Me', which constitute an interesting experience first time around but don't really lend themselves to further listening. Well, that's the way it goes with reckless experimenting: for every fit of inspiration, you get a fit of boredom and pretentiousness. Some tracks establish slower, almost balladesque grooves ('Over My Head'), but there's no crucial difference between a P.U. rocker and a P.U. ballad.

In any case, my problems with the album rather lie in the field of 'consistency' than in the field of 'accepting/declining': Modern Dance is an innovative album that shows talent, even if that talent isn't always pointed in the right direction. 'Modern Dance' (the song) certainly should have turned into an anthem for its generation - of course, it was deemed too weird and intricate to achieve that position. And it goes without saying that the album has huge historical importance, although the only reason I add phrases like these to my reviews is in order to fulfill a sort of moral duty. Hey, too many albums have been put on the pedestal just for having 'huge historical importance'. Hitler had huge historical importance, too. (starling)

link in comments

1 komentarz:

    Serpent.pl