3 comments
Posted in ,

Morgen (1969)



Morgen - amerykańska grupa z Nowego Jorku założona przez gitarzystę i wokalistę Steva Morgena, grająca muzykę z pogranicza ciężkiego rocka psychodelicznego. Pozostawili po sobie jeden album wydany pierwotnie w 1969 roku, wypełniony przede wszystkim ostrym, momentami wręcz wściekłym brzmieniem gitar, garażowym wokalem oraz dochodzącymi do tego dobitnymi, ciężkimi rytmami perkusji i basu. Równie wciągająca jak muzyka jest również czarno-biała okładka płyty nawiązująca do znanego dzieła ''Krzyk'' norweskiego malarza Edvarda Muncha.

Steve Morgen - guitar, vocals
Barry Stock - guitar
Rennie Genossa - bass
Bob Maioman - drums

Steve Morgen released a rare low-selling album in the late '60s, simply titled Morgen, that's highly regarded by some collectors, particularly those who like a sound balanced between psychedelia and the beginning of hard rock. Morgen sang and wrote all of the material, which was very much of its time in its overlong, sometimes clumsy nature. He was a closer-to-the-edge type than many also-rans who dove into acid rock, though, boasting "Welcome to the Void" as the opening track, and lusting hard after both women and spiritual elevation as furiously distorted guitars ground away. The feverish, sustain-heavy guitar lines seemed designed to melt wires, yet there was also some melodic hard psychedelic rock influence at work in some songs, particularly from the Who, as "Eternity in Between" made plain. As unknown weird heavy acid rock goes, he's above average, and worth investigation from those who like a little lyrical intrigue and unpredictable twists with their furious guitars. (Richie Unterberger)

link in comments
4 comments
Posted in , , , ,

Miasto Nie Spało - Pieśni Żałobne (2000)





" (...) To bodaj pierwsza, wydana przez młodych polskich artystów (urodzonych w drugiej połowie lat 70.), pozycja tak udanie łącząca klasyczne przygotowanie z głębokim przeżywaniem. Mimo iż często (i zbyt pochopnie) szuka się przy tej okazji powiązań z "religijnością muzyczną" Góreckiego czy Pärta (choć prawdziwe korzenie tej muzyki tkwią raczej w elegijnej kameralistyce pierwszej szkoły wiedeńskiej i poetyce Pauline Oliveros), to omawiana płyta ma zdecydowanie osobisty (omen nomen) rys. Osobisty, to znaczy świadomy, przekonujący i samodzielny, świadczący o procesie samopoznawania się i pracy nad rozwojem własnego języka muzycznego. Mimo melancholijnego charakteru muzyka grupy niesie ze sobą niezwykłą siłę płynącą z kontemplacji pojedynczych dźwięków oraz ich aspektów wewnętrznych i współbrzmieniowych (idea tzw. "głębokiego słuchania") (...)" ---Ireneusz Socha

"(...)To muzyka stonowana, osnuta wokół transowych powtórzeń i niskich, rozlewających się brzmień. Tyle, że miasto wnosi w tą estetykę własną, wybujałą słowiańską emocjonalność. Zbliża się tym samym do ścieżki głośnych “świętych minimalistów”, takich jak Part, Górecki, Tavener czy Satoh. Kameralistyczne wykonanie i zamierzona prostota formy sprzyjają jednak oryginalności Miasta. Nade wszystko jednak “Pieśni” przyciągają szlachetnym w swej surowości pięknem i refleksyjnością, walorami, których brakuje ostatnio w muzyce" - Arena.pl

Ten projekt zrodził się w głowie Piotra Rhysa dość dawno temu. Po pewnego rodzaju zaklęciach i fizycznego rodzaju działaniach, projekt ujrzał Światło Nocy. Muzyka hermetyczna, improwizowana na kontrabas, wiolonczelę oraz akordeon. Jak to określa twórca, jest to "free-medytacja, dronowe tła, rytualne wzloty, ambientalne przeczucia, zew pranatury...". Wywiad, który macie okazję przeczytać, przeprowadziłem pewnej styczniowej (pół)nocy w swoim własnym gniazdku - uwierzcie, że Miasto nie dało nam usnąć do białego rana... A oto fragment naszej wspólnej konwersacji. Udanej bezsenności!!! (Arth.)

A.M.:MIASTO NIE SPAŁO - już nazwa sugeruje, że to niezbyt typowy projekt. Bezsenność często wiąże się ze strachem, tym też sugerowałeś się przy doborze szyldu dla swojego projektu. Czym dla Ciebie jest strach?

P.R.: Bezsenność, strach? Według mnie bezsenność często wiąże się ze strachem, lecz z niego nie wypływa. Strach nie jest integralną częścią bezsenności. Ewentualnego pojawienia się uczucia strachu podczas bezsennej nocy również nie wiązałbym z bezsennością. Przypuszczam, że jest on pozostałością naszego dziecinnego lęku, który to pojawił się, gdy zasypiając w ciemnym pokoju baliśmy się tego, co może kryć się pod łóżkiem, bądź w szafie. Właśnie owo wspomnienie miało znaczący wpływ na nazwę i całą twórczość MNS. Zafascynowało mnie uczucie, któremu wtedy ulegałem. Pamiętam, że zawsze, gdy zostawałem sam w domu nocą bardziej niż owo coś pod łóżkiem paraliżowały mnie odgłosy nocy, miasta nocą. Zewsząd otaczała mnie cisza i tylko sporadycznie pojawiały się jakieś skrzypienia, szelesty, pomruki nocy. Moja wyobraźnia wtedy dostawała amoku... Właśnie w owym małym dziecinnym lęku szukałbym genezy zarówno nazwy, jak i całej działalności MNS.
Czym dla mnie jest strach? Według mnie strach to jedno z najszczerszych ludzkich odczuć. Towarzyszy nam cały czas, na każdym kroku czegoś się lękamy. Czasem są to sprawy bardzo prozaiczne, innym razem troszkę mniej. Zawsze jednak towarzyszy im strach, bądź jakaś choćby maleńka obawa, stając się jednym z czynników sprawczych naszych działań. To jest mój Strach.

A.M.: Poza Strachem, na myśl, podczas słuchania Twego projektu, przychodzą mi takie określenia jak alienacja, eskapizm - czy to jesteś Ty?

P.R.: Człowiek wyalienowany, uciekający? Raczej nazwałbym siebie szukającym, penetrującym swą własną duszę, odbywającym podróż przez nieznane, ku jeszcze bardziej nieznanemu, mając przy tym nadzieję na choćby minimalną styczność z pokładami czystej niczym nie skrępowanej natury indywiduum. Nie jest to bynajmniej natura empiryczna, ani racjonalna, jest to natura, czy raczej wiedza wewnętrzna, którą łatwo można utożsamić z wiedzą absolutu, Boga. Jest to wiedza tworząca "antymaterialny" świat idei, wiecznych zasad, zetknięcie z którymi daje uczucie prawdziwego i jedynego szczęścia.

A.M.:Kosmos - droga do niego otwiera mi się dość wyraźnie podczas wchłaniania Twych dźwięków. Czy Siły spoza przestrzeni ogólnoludzkiej odziaływują na to co tworzysz?

P.R.: Stanowczo NIE! Cała twórczość MNS wypływa z mojego wnętrza, jest wynikiem mojego zagłębienia się w samego siebie, prób poznania swojej własnej psychiki, sprawdzenia dokąd to mnie doprowadzi. Jest wynikiem ciągłego "bycia z uchem przy duszy", słuchania głosów w samym sobie, pewnych prób identyfikacji, zrozumienia owych.

A.M.: Rytuał - materiał, w który mam okazję od czasu do czasu wgłębić się, jest temu bliski, przyznam... ale co to za rytuał? Oczyszczenie ducha? Jakie stany, wrażenia ma on wywołać. Rytuał to wielkie słowo, zwłaszcza gdy spojrzymy wstecz - on był obecny od zarania dziejów i nadal jest. Zawsze temu towarzyszyła muzyka, dźwięki wprowadzające w pewnego rodzaju trans. Czy myślisz podobne stany wywołać u słuchacza?

P.R.: Zawsze gdy pada słowo rytuał (muzyka rytualna) ryzykuję stwierdzenie, iż była to pierwsza sztuka na Ziemi. Lecz cóż to za sztuka? Uderzanie dwoma kamieniami jeden o drugi? Dziwne, nieartykułowane krzyki? Pseudo-rytualne rytmy wystukiwane gałęziami np. o pnie drzew? Na pewno wiązało się to z pierwotną pochodną uczuć, dawaniem upustu swej duszy, nie dbając, czy wyda ona przewlekły ryk, czy tylko cichutkie westchnienie. Dla mnie rytuał MNS jest właśnie takim dawaniem upustu swej duszy. Zważ jednak, że rytuał MNS ma charakter kontemplacyjny, bliski medytacji, brak tu gwałtownych dźwięków, wszystko spowija całun spokoju, wyciszenia, pragnę by każdy słuchający nas przestał być biernym odbiorcą. Muzyka MNS ma być swoistym zaproszeniem do zanurkowania w otchłani samego siebie. W ten sposób słuchacz może stać się czynnym twórcą, gdyż sam będzie konstytuował swoje wizje, obrazy, dla których utwory MNS mają być tylko motorem.

A.M.: Jak wiele może to mieć wspólnego z magią? Czy magia jest na zewnątrz, czy też wewnątrz człowieka - czy oplata nas, czy też dobywa się z naszego wnętrza?

P.R.: Według mnie w kwestii magii nie można mówić o sferze zewnętrznej, bądź wewnętrznej. Magia jest jedną z pra-sił na Ziemi, odwołuje się do czasów, gdy wszystko było jednością, trudno więc dzielić ją na jakieś części. Podobnie z podziałem na białą i czarną magię. Muszę jednak przyznać, iż nie należę do ekspertów w tej dziedzinie, więc moje poglądy na problem mogą być błędne.

A.M.:Może to się wydać trochę trywialne, ale dla kogo tworzysz? W Polsce podobnych projektów raczej wiele nie ma - najbliższa Ci jest pewnie WARSZAWSKA JESIONKA. Czy myślisz, że myślenie naszych rodaków dojrzało do takich dźwięków?

P.R.: Tworzę dla ludzi. Nie wyróżniam jakiejś konkretnej grupy społecznej do której chciałbym skierować swoją muzykę. Wystarczy, że ktoś jest na tyle otwarty i odważny by chciał przez dźwięki MNS zanurkować w sobie. Z tego co wiem, to w naszym kraju jest dość spora grupa ludzi myślących tymi samymi kategoriami odnośnie tworzenia i to nie tylko muzyki, lecz każdemu z nich gra w duszy co innego, tak więc często nie są ze sobą kojarzeni.
Akurat porównania z WARSZAWSKĄ JESIONKĄ w kwestii podejścia zarówno idei muzyki jak i procesu tworzenia zdają się być podobne jak w przypadku MNS, różni nas natomiast forma muzyczna, reprezentowana przez grupy. Stanowczo łączy nas sama próba uchwycenia chwili zadumy, kontemplacji towarzyszącej wydobywaniu dźwięków. Co do dojrzenia do dźwięków, to uważam, że dekadę temu ludzie byli bardziej otwarci na takie podejście do sztuki. Niestety żyjemy w czasach rozkwitu kultury masowej...

A.M.: Niestety..., ale pamiętaj, że "akcja = reakcja" i powstaje kontrofensywa do tej całej papki. Chociażby właśnie Twój twór. W tej chwili M.N.S. to duet, czy to Ci wystarczy? Nie myślałeś np. o wprowadzeniu głosu? Myślę, że byłoby trudno wkomponować ten bardzo ludzki pierwiastek w to, co w chwili obecnej prezentuje M.N.S. Od czego jednak łamanie barier?

P.R.: MNS to duet, lecz nie zapominaj, że zawsze wspomaga nas trzeci muzyk - wiolonczelista. W mniejszym składzie lepiej się pracuje, łatwiej o pewne połączenie, zespolenie na poziomie duchowym, uchwycenie chwili pełnej symbiozy pośród grających. Co do głosu, to są pewne plany by na naszym nowym materiale w dwóch kompozycjach wystąpił mój znajomy z AKADEMII MUZYCZNEJ, chodzi mi o operowy, niski głos, traktowany instrumentalnie. Nie jest jednak do końca pewne czy wykorzystam ów pomysł.

A.M.: Gdzie i kiedy się zatrzymasz? W Twoim przypadku, progresję można odczytać jako dążenie do minimalu - gdzie jest Twoja granica, czy ona powinna w ogóle istnieć?

P.R.: Zakładając MNS wstąpiłem na drogę, której końca nie znam. Nie wiem kiedy się zatrzymam, ani gdzie leży mój kres. Cały czas staram się iść do przodu i myślę, że zatrzymam się na łożu śmierci.

A.M.: Przed tym jednak szepnij słówko jeszcze...

P.R: Chciałbym podziękować tym wszystkim, którzy nas wspierają, pamiętają o nas, tak trzymać. Natomiast tym, którzy stykają się z MIASTO NIE SPAŁO po raz pierwszy, powiem: otwórzcie się na muzykę improwizowaną. Jeśli choć raz dacie upust swej wyobraźni, intuicji zapewniam Was, odkryjecie przed sobą zupełnie inny świat, a jego twórcami będziecie właśnie Wy! (Anxious)

Krzysztof Pawlowski - cello
Marek Turlo - accordion
Pawel Grabowski (aka Piotr Rhys) - double bass



"Beautiful pieces for Contrabass, Cello and Accordion. Slow, rich moving harmonies, almost dreamy but not at all romantic; almost dry, but with an underlying rigour; strange and moving - perhaps because so inconclusive and straightforward. Profoundly unsentimental. A rare and exquisite piece of work". (serpent)

“…our second and final release. This time most of the music was precomposed. We also had a chance to play this music live at various venues for more than half a year before we went to the studio. Over the course of few months preceding the writing of the album both myself and Marek have lost close family members and this music was our reaction to those tragedies. It was very personal release, a form of katharsis for us. We originally worked on another release, which working title was “The man is the sex of death”, although after we both faced deaths of our relatives we have decided to drop the music we worked on and write this record…Few months after the recording sessions Krzysztof went to the States for few months and both myself and Marek played few more shows with new musicians, but around end of 2000 we called it a halt...” Pawel Grabowski

"...definitely my favourite one of the two. The music we wrote then was by all means the result of the times. Both Pawel and Marek lost close family members and I think I got caught in that sorrowful mood in the band. We were all living through this, and I think that's the reason why this music is so personal and authentic. I do not listen to this music much nowadays, it does require a†very specific mood to be absorbed, however when I do it always feels like catharsis."
Krzysztof Pawlowski

"We started off as a duo, Pawel and myself, playing the prepared bass guitar and accordion. A few months later Krzysztof joined us and Pawel switched to doublebass. Festsielhaus was our first all improvised concert as a trio. Piesni Zalobne was different, we were working on the music for a few months and then we did some shows with it before recording it in the studio. It was a great time for me, yet the music and that time remind me of my father’s serious illness and his passing away in November 1999. Piesn II on the album is dedicated to his memory."
Marek Turlo

PS. Special thanks to ziorro

link in comments
2 comments
Posted in , ,

Melvin Jackson - Funky Skull (1969)



Melvin Jackson to amerykański kontrabasista znany głównie z występów w grupie jazzowej znanego saksofonisty Eddiego Harrisa. W 1969 roku wydal jedyny album firmowany własnym nazwiskiem, który we frapujący sposób łączy w sobie brzmienia z pogranicza jazzu i funky, doprawione szczyptą psychodelii. Sporą tego zasługą jest z pewnością eksperymentalne wykorzystanie efektów wzmacniania oraz zniekształcania dźwięków, sprawiające, że całość brzmi jeszcze bardziej niesamowicie i oryginalnie. Pozycja powinna z całą pewnością zaciekawić nie tylko miłośników znakomitej chicagowskiej sceny jazzowej z lat sześćdziesiątych.

Melvin Jackson - acoustic bass
Maurice Miller - vocals
Pete Cosey - guitar
Byron Bowie - flute
Roscoe Mitchell - alto saxophone
Bobby Pittman, James Tatu - tenor saxophone
Tobie Wynn - baritone saxophone
Doinald Towns, Tom Hall - trumpet
Leo Smith, Lester Bowie - flugelhorn
Steve Galloway - trombone
Phil Upchurch - Fender Rhodes piano
Jodie Christian - Hammond b-3 organ
Billy Hart, Morris Jennings - drums

Bassist Melvin Jackson has exactly one album in his catalog as a leader (he spent most of his time playing with Eddie Harris). But man, that's all he needed. Pumping his upright through a Maestro G-2 filter box, a Boomerang, an Echoplex, and an Am peg amp, he made that thing sound like something from outer space while keeping it firmly in the groove of the corner bar on Front Street. Gimmicky? That's what they once said about Roland Kirk playing multiple horns at once, too. As for the naysayers who think of this as a novelty, consider the heavies in his band: Roscoe Mitchell, Leo Smith, Lester Bowie, Phil Upchurch, Pete Cosey, Morris Jennings, Jodie Christian, Billy Hart, Byron Bowie, Steve Galloway, and a whole lot of others. All of these cats were heavyweights in their own right. What does Funky Skull sound like? Psychedelic, funky soul-jazz and a whole lot more. Jackson bowed his bass a well as plucked it depending on what the tune needed. Produced in Chicago by Robin McBride and originally released on the Limelight label, it marked an era of exploration and Jackson was on the ground floor of the space station. There was only one requirement: the groove had to be in the pocket and the beat had to be on the one. There are nine tunes here; Jackson wrote or co-wrote four, including the two-part title cut. He took pages from both Harris' serious soul-jazz book and James Brown's funky one. There are vocals on these tracks, but they amount to little more than accents on the repetitive rhythmic lines being laid down. It's all backbone-slipping, hard, electric jazz funk from the pre-fusion era. "Funky Skull, Pts 1 & 2" and Eddie Harris' "Cold Duck Time, Pts. 1 & 2" were actually spun on jukeboxes throughout the Midwest and in New York in beer gardens, at lunch counters, in bowling alleys, etc. In other words, these jams got heard and grooved to by ordinary folks, not just jazz heads. The nickels got pumped for a reason. Some cuts here, such as "Dance of the Dervish," have pretty sophisticated arrangements and fell more firmly in the jazz camp, but were outside it, too -- especially the Echoplexed bass solo. Elsewhere, "Everybody Loves My Baby," which is a workout for hand percussion, hi hat, and bowed electronically affected bass, was out there on the launching pad in terms of classification. It gets brought back in from the cold by Jackson's "Say What," with the horns playing as a section with striated harmony and a subtle B-3 played by some uncredited genius who kept the funk lines clipped and tight; it was Jackson's cue for wrapping himself all over the groove while never leaving the pocket entirely. The bleating saxophone solo tells you that something else is being aspired to and delivered: it pushes the melody line way out the window, but the rhythm section never loses it for a second. "Funky Doo," written by Jackson and producer Robin McBride, rocks it up while being a dance tune for a sweaty after-hours party. The set ends with "Silver Cycles," written by Jackson and Harris. Clocking in at over nine minutes, it begins with a small piano vamp and Jackson playing glissando bowed bass before flutes, a trap kit, and other horns wind their way in. Jackson's bass gets double-tracked, finding the expansive groove being laid down and extrapolated into harmonic wonderland. Textures by the horn section, and the lower edges of the bass and piano registers are expounded upon, with the horn playing in high, tinny fashion, creating a huge space in the middle for anything to happen. But it stays on the subtle side with all sorts of interaction going on between the instruments crisscrossing channels and parts before fading into the night. Funky Skull is a one of a kind listening experience. It's fun, wildly inventive, freewheeling and complex all at the same time. This is one of those records that one has to hear to believe, and once heard, has to have as a permanent part in your collection. (Thom Jurek)
 
link in comments
2 comments
Posted in ,

Cro Magnon - Bull? (1997)



Belgijska formacja Cro Magnon tworzy muzykę awangardową, która w dużej mierze opiera się na muzyce klasycznej, rocku, jazzie a nawet odrobinie folku. Ich druga w dorobku płyta ''Bull?'' jest bardziej dynamiczna od swej poprzedniczki, w kunsztowny i świetnie przenikający się sposób tworzy intrygującą mozaikę różnorodnych muzycznych form. Każdy utwór to wyjątkowy temat, opisany bogatym zestawem instrumentów, pełen ekspresji, humoru i awangardowej przestrzeni.

Stefan Coltura - violin
Rudy Mollekens - bass guitar
Koen Van Roy - soprano, alto, baritone saxophones
Rik Verstrepen - violin, keyboard
Geert Waegeman - keyboards, sampling, violin, electric guitar

Cro Magnon define their style as "urban chamber" with folk influences. With faint echoes of early Art Zoyd, Miriodor, Univers Zero and Julverne (a weird, early 80's Belgian band that blended rag time, old jazz tunes and lounge music of the 19th century), their sound draws on classical music and also a bit on jazz, folk, and rock. They are essentially drum less but still rhythmically very powerful. The quintet have two albums to their credit, released in 1992 and 1997 respectively.

"Zapp!", with its revolutionary rhythms, Central/Eastern European flavour, classical bits and unusual harmonies, will certainly take you very, very far into unexplored territories. Call it acoustic, eclectic, atomic or electric, it is at times funny and intense, at other times surprisingly relaxing. "Bull?", their second album, is more dynamic and even more unique. With one foot in the classical world and the other in urban arrhythmia, its compositions are well worked out and played very spontaneously; it also features cello, snare drums, trumpet, French horn and clarinet. As one smart alec put it, it's advisable to listen to these albums 1/3 at a time (for fear of sonic disorientation, no doubt).

If you're already a fan of Art Zoyd, Univers Zero or The Penguin Cafe Orchestra, this band will certainly put a smile on your face. (progarchives)

link in comments
2 comments
Posted in , , , ,

Brainville - The Children's Crusade (1999)



Brainville is a Canterbury scene supergroup based around Hugh Hopper (bass) and Daevid Allen (guitar) — both formerly in Soft Machine.

The band started as a quartet with Pip Pyle (drums) and Mark Kramer (keyboards, producer), touring the US and UK in 1998. They released a 1999 album called The Children’s Crusade. Reduced to a trio, Brainville: Live in the UK, released as by “Daevid Allen with Hugh Hopper and Pip Pyle”, came out in 2004.

The band, now Allen, Hopper and Chris Cutler (drums) operating as the Brainville 3, played shows in 2005-6. This line-up played at the Canterbury Festival in October, 2006.



I'm sure everyone is aware of how many different tastes can be found among PE members...those that love Rush, those that hate Rush. Those that think Spock's Beard are formulaic, those that don't care. There are 1001 different opinions about every prog band, each of their albums...even of each solo or drumbeat. Sometimes, we don't fully grasp what it is that we are listening to, and draw the conclusion that we don't like a particular piece of music only to find out months or years later that we were really missing something. Then again, some albums just suck.

This is the difficulty for me in reviewing Brainville's The Children's Crusade...I don't know if it is as bad as I think it is, or if I just don't get it. I primarilly review this recording because I haven't found many people on this site who have even heard of it.

This Shimmy Disc recording released in 1999, and promised me great things when I first found out about it. The line up sounded awesome: Pip Pyle, Hugh Hopper, Daevid Allen, and (Mark) Kramer! The Gong, Soft Machine, Hatfield & The North pedigrees were impressive, and Kramer's modern production touches (he's worked with The Butthole Surfers, GWAR, Bongwater, Galaxy 500, and Urge Overkill) sounded like this should be a neo-Canterbury classic. After several listenings I find this not to be the case. There is no denying that there is some fantastic playing to be found here, but it is sporadic and not up to previous recordings by the various musicians.

I will briefly review each song, as I listen to it:

"March of the Goodbyes" is the first track, and (to me) not a very good opener at all. It seems directionless.

"The Revenge Of Sparticus" is far better, with nice dissonent jazziness.

"The Children's Crusade" Hmm. Very free form, yet problematic in that everyone's simultaneous soloing throughout the entire piece obscures the vocal passages. There is a point about 2:30 into the song where everything could have collapsed into cohesion and would have made this a good tune...but it just doesn't happen.

"Alphaville Beach" is very noisy and aimless noodling until around the 3:00 mark of the song. At this point it begins to sound like a band playing a song, instead of four musicians wanking...unfortunately, this only lasts for a minute or so before degenerating into tuneless noise for another 3 minutes. Instrumental.

"Goodbye Mother Night"...possibly my favorite song on the disk, Daevid Allen's vocals are appropriately whimsical yet dark. Random sounds of children playing, and a subtle and jazzy bass/drum pattern floats in the background. Eventually, some moody glissando guitar kicks in to end the number. A high point on the recording.

"The Killing" again begins with a noisy freefrom jam...acid jazz in the agressive Zorn style (but not as good), meets noise rock. And while there are interesting moments, they are few and far between. Instrumental.

"Useless By Moonlight" is again more structured, with Allen's vocals carrying the song. The few vocal songs to be found here seem so drastically out of place with the instrumentals, and would have been better served on a Gong or solo disk.

"The Fall of Colonel Kong" is yet again an instrumental. It seems as though these pieces are just so underdeveloped. I wouldn't be surprised if half of these were recorded improvisations. Some groups can pull spontaneous creation off, Brainville can't...and if this is a structured piece, it is either way over my head or not very good.

"The Revenge Of Clair Quilty" is by far the most structured song on the entire disc...it is also the most well produced. I have to wonder if the band ran out of money after recording this song (and perhaps 1 or 2 others), and threw the rest of the disc together to fill it out. It is remeniscent of trilogy period Gong (but not nearly as well produced), to the point to where I could picture spaces in the music for space whispers and synth bubbles. About 3-1/2 minutes into the song, it threatens to break down into chaos, but wait! It doesn't! It waits for another minute before it does that...and this time the chaos, noise jams, and soloing is much more focused. At six minutes, the song begins to lose its focus...it becomes a spacey freejam, in the vein of early Pink Floyd (think Ummagumma), but much noisier.

"Brain Villa Eclipse" is another of the good tunes to be found here, and perhaps the most rocking tune. It's dark, driving, vaguely sounding like Hatfield & The North's darker moments.

"Merkin Muffley's Lament" is a 1-1/2 minute piece of heavilly effected guitar and random voice and chant overdubs which seems to close the album out far better than "March of the Goodbyes" opened the album.

I am sure someone in the PE community absolutely loves this disc. I am not that person. In fairness though, I would say that if I was putting together a prog compilation disk there are three or four songs that might find there way on to it...and even then I wouldn't put more than one song on any given compilation. There are good moments to be found, but they are too sporadic to justify listening to the disc all the way through for. There is a point where great musicians get so far outside that they sound like amature musicians...this describes at least 1/2 of this disc.

I also find that every time I listen to this disc in it's entirety, I get a headache...the only recording in my entire collection which does this, and it happens every time.

I hate to write a negative review of any piece of music, and look forward to reading a positive one by someone else...maybe that reviewer might bring up a few points to help me better understand this piece of uh, art. (progressiveears)

link in comments
1 comment
Posted in ,

Min Bul (1970)



Min Bul to norweska grupa free-jazzowa założona m.in. przez znakomitego gitarzystę Terje Rypdala w 1970 roku. Ich jedyna płyta nagrana w tym samym roku stanowi wielobarwną i żywiołową mieszankę free-jazzu, awangardy i jazz-rocka. Całość pomimo tego, że nagrana grubo ponad trzydzieści lat temu, wciąż brzmi świeżo i uważana jest nadal za bardzo ważną pozycję tego gatunku nie tylko w Norwegii.

Terje Rypdal - guitar, soprano sax
Bjornar Andresen - bass
Espen Rud - drums

The trio Min Bul came out of a progressive environment of jazz and experimental music in the late sixties surrounded by innovators such as Jan Garbarek, Karin Krog and Arne Norheim. The trio included some of the most important figures in the development of modern music in Norway in the late sixties. Terje Rypdal was by now known from the groundbreaking Jan Garbarek quartet with bassist Arild Andersen and drummer Jon Christensen. All the four of them are today in the heavyweight league of European jazz. Drummer Espen Ruud and bassist Bjornar Andersen came from the infamous free jazz group Sveirt Finnerud Trio which performed regularly at Heine Onstad art centre outside of Oslo. Today Terje Rypdal is recording regularly for the German ECM label both as composer, bandleader and guitarist. (downtownmusicgallery)
 
link in comments
1 comment
Posted in , ,

Tołhaje - A w niedziela rano (2002)



Zespół Tołhaje powstał wiosną 2000 r. z inicjatywy dwóch muzyków Damiana Kurasza i Janusza Demkowicza. Po krótkim czasie dołączyli do nich inni muzycy, pochodzący z terenów Podkarpacia: Marysia Jurczyszyn, Tomasz Duda, Jakub Mietła, Robert Krok, Łukasz Moskal i Piotr Rychlec. Zespół koncertował na scenach całego kraju, zjednując sobie sympatię publiczności i jurorów: jest m.in. laureatem IV edycji Festiwalu Muzyki Folkowej Polskiego Radia (II miejsce), zdobywcą I miejsca na XIX Międzynarodowym Festiwalu Pieśni i Muzyki Ludowej Młodych Eurofolk Na Pograniczach 2001 w Sanoku. W czerwcu 2002 r. grupa reprezentowała Polskę na XXIII Festiwalu Europejskiej Unii Radiowej (EBU) w Molln (Niemcy). W swej twórczości, zespół czerpie inspiracje m.in. z tradycji Bojków i Łemków - grup etnicznych zamieszkujących Bieszczady przed 1947 r. oraz z kultury muzycznej terenów Polski południowo-wschodniej (Lubelszczyzna). Płyta zajęła pierwsze miejsce w konkursie Folkowy Fonogram Roku 2002

***
Wywiad z Januszem Demkowiczem

Co oznacza słowo „tołhaje”?

Tołhaje to węgierscy rozbójnicy, którzy swojego czasu stanowili poważne zagrożenie w Karpatach, napadali i ograbiali wszystkich, w niczym nie przypominając Janosika. Nasi zbójcy łupili na Węgrzech, a tołhaje u nas. Świetną książkę napisał o nich Stanisław Orłowski, bardzo mnie zainspirowała i stąd nazwa projektu muzycznego Tołhaje.

A poza nazwą? Skąd się wzięli Tołhaje?

Z przypadku i konieczności równocześnie. W roku 2000 Magda - moja żona - wrzuciła do koperty nagranie „demo” i wysłała na konkurs „Nowa Tradycja” do Warszawy...

A bardziej po kolei?

Muzyka zawsze była całym moim życiem, pasjonowała mnie od dziecka, największa kara jaką mogła mi wymierzyć mama był zakaz wychodzenia na próby zespołu. Moje życie było poukładane, przychodziłem ze szkoły, zjadałem obiad i wychodziłem na następne zajęcia - sam z własnej i nieprzymuszonej woli. Nie rozrabiałem, nie wagarowałem, muzyka była dla mnie wszystkim.

Pamiętasz swojego pierwszego nauczyciela?

Najważniejszy był dla mnie Waldemar Kordyaczny. On - pomimo, że mieliśmy po dziesięć, dwanaście lat - założył z nami zespół rockowy, traktował nas niezwykle poważnie i odpowiedzialnie, jak równorzędnych partnerów. Jeździliśmy na koncerty, graliśmy bardzo dużo, do dzisiaj pamiętam, że próby mieliśmy w poniedziałki i czwartki, czekałem niecierpliwie na każdą. Co ciekawe pan Kordyaczny w szkole uczył plastyki, a zespół muzyczny założył przy Domu Kultury w Lesku. Miał też swoją pracownię w synagodze, często tam chodziłem, próbowałem rzeźbić.

I zastanawiałeś się co wybrać? Zostać muzykiem, czy rzeźbiarzem?

Nie myślałem o tym w ogóle, bo przez cały „ogólniak” chciałem być weterynarzem, ale przed maturą stwierdziłem, że studia muzyczne są jednak łatwiejsze od weterynarii, więc wybrałem je przez lenistwo... (śmiech) A poważniej: muzyka po prostu sama wchodziła mi do głowy, nie musiałem jej „wkuwać”, była we mnie. Magda na urodziny dostawała ode mnie kasety z utworami, które wymyślałem specjalnie dla niej.

Poszedłeś na studia muzyczne...

Miałem z tym kłopot, bo istniał wtedy jeszcze przepis, że kandydat musi mieć ukończoną średnią szkołę muzyczną, ale miałem też szczęście, bo niemal w przeddzień egzaminów wstępnych zrezygnowano z tego obowiązku, wystarczyło mieć odpowiedni poziom.

A poziom już miałeś.

Pojechałem na egzamin, dostałem się.

Gdzie?

Na Akademię Bydgoską.

Daleko.

Poszedłem tam za żoną.

Jest Kujawianką?

Nie, Magda pochodzi z Orelca, ten dom stoi na jej ojcowiźnie. Ale nie żałuję tego wyjazdu do Bydgoszczy, bo będąc tam nadal utrzymywałem kontakty z muzykami stąd, a równocześnie nawiązałem dużo ciekawych znajomości i wszedłem w środowisko, co do dzisiaj procentuje. Założyłem wtedy z kolegami zespół - Bieszczadzki Kwartet Jazzowy - jeździliśmy z koncertami po całej Polsce. I to wtedy Magda wysłała „demówkę” na konkurs, o którym mówiłem. Zadzwonił ktoś z radia, pogratulował, zaprosił, ciężko mi było namówić kolegów, bo nie lubili konkursów, z resztą wcale się im nie dziwię...

Pojechaliście?

Pojechaliśmy, ale zupełnie ot, tak sobie - bez specjalnych przygotowań. Nagraliśmy koncert, zdobyliśmy drugie miejsce w „Nowej Tradycji”, wydaliśmy krążek, któremu przyznano tytuł Najlepszej Płyty Folkowej Roku 2002 w Polsce, potem była nominacja do Fryderyków.

Mało kto o tym wie.

I nic dziwnego, bo w Polsce rynek folkowy jest niewielki i dość hermetyczny. Muzyka folkowa potocznie kojarzy się z Orkiestrą Świętego Mikołaja oraz nurtem - nazwijmy go - brathankowo - golcowym, a my średnio tu pasujemy. Ale nasz zespół - wtedy już Tołhaje - zyskał wielu sprzymierzeńców, graliśmy na największych festiwalach folkowych w Europie, występowaliśmy na słynnym Sziget w Budapeszcie - kilkadziesiąt scen, wielcy wykonawcy…



Jaki jest skład Waszego zespołu?

Damian Kurasz - jedna z najlepszych gitar w Polsce. Piotrek Rychlec i Łukasz Moskal - filary zespołu Zakopower. Tomek Duda - dobrze znany miłośnikom muzyki alternatywnej, gra w „Babie” i „Pink Freud”, obecnie na tournee po Ameryce Południowej oraz Marysia Jurczyszyn – z pochodzenia Ukrainka, śpiewająca pięknym, białym głosem...

I Janusz Demkowicz - gitara basowa.

Wszyscy pochodzimy z Podkarpacia - tacy rozbójnicy tołhaje, którzy już nie grabią, ale robią sporo zamieszania. Pamiętam reakcje gdy - jako nikomu jeszcze nieznany zespół - zdobyliśmy najpoważniejszą nagrodę folkową w Polsce, opinie były albo bardzo krytyczne, albo niezwykle przychylne, nikt nie pozostał obojętny. Teraz nagrywamy drugą płytę.

Co na niej będzie?

Nowe utwory w starym stylu - zainspirowane muzyką Karpat, muzyką Bojków i Łemków oraz oryginalne ukraińskie piosenki w wykonaniu Marysi Jurczyszyn.

Czym się zajmujesz gdy nie grasz?

Muzyką... Jestem wiejskim nauczycielem muzyki, uczę w kilku bieszczadzkich szkołach.

A Twoja żona?

Magda uczy polskiego i angielskiego.

Na jej ojcowiźnie - jak powiedziałeś - stanęła Zagroda „Magija”, skąd się tu wzięła?

Zawsze chcieliśmy prowadzić schronisko, bo lubimy ludzi i lubimy góry. Myśleliśmy o miejscu, w którym nie tylko będzie można dobrze zjeść i wygodnie się wyspać, ale także uczestniczyć w czymś interesującym. Szukaliśmy pomysłu na dom, obejrzeliśmy już mnóstwo projektów, gdy pojawił się u nas Aleks Wójcik - człowiek, który jako pierwszy w Bieszczadach przeniósł dom - słynne „Stare Sioło” w Wetlinie. To było dla nas olśnienie.

Ruszyłeś tym tropem?

Nie musiałem długo szukać. Przy drodze z Sanoka do Zagórza stała piękna modrzewiowa chata, przejeżdżałem tamtędy wielokrotnie, lecz jakoś nigdy nie zwróciłem na nią uwagi. I nagle - zupełnie przez przypadek - dowiedziałem się, że jest do sprzedania. Musiałem zdecydować się bardzo szybko, to niesamowita historia, bo dom stał pusty przez czterdzieści lat, a dokładnie wtedy gdy zwróciłem na niego uwagę pojawił się drugi kupiec. I nie był to blef właściciela - sprawdziłem. Wahałem się, byłem pełen obaw, ale zaryzykowałem.

Jak się przenosi dom?

Najpierw trzeba go rozebrać belka po belce, opisując i numerując wszystkie. Potem należy załadować belki na ciężarówkę, przewieźć, rozładować i złożyć dom z powrotem - proste, prawda?

Brzmi niewinnie...

Załamałem się widząc kupę brudnego drewna zrzuconego w szczerym polu, a znajomi też jakoś nie potrafili wykrzesać z siebie entuzjazmu, by dodać mi otuchy A jednak udało się, poskładaliśmy kolejno wszystkie deski, widząc jak dom powoli wynurza się z niebytu...

Nic Wam nie zostało?

Wręcz przeciwnie, poczuliśmy się na tyle pewnie, że przenieśliśmy jeszcze jedną chatę - z Bzianki koło Haczowa. Od razu też zaczęliśmy przyjmować gości, ale prowadzenie hotelu nie było naszym celem.

A co było?

Interesuje nas działanie, połączenie turystyki z kulturą - kameralnie i na dobrym poziomie. Nie organizujemy dyskotek, czy pikników muzyki biesiadnej. Pierwsze w Zagrodzie odbywały się koncerty jazzowe, okazało się, że ludzie tego potrzebują, przychodziło po czterdzieści - pięćdziesiąt osób, grało u nas wielu znanych muzyków jazzowych.

Nie zrujnowały Was honoraria?

Nie, ponieważ to były „transakcje bezgotówkowe” - korzystne dla obu stron. Oni mieli bezpłatne wakacje w Orelcu, a my piękne koncerty przez całe lato. Zależy mi na tym, aby Zagroda Magija kojarzyła się z ciekawą działalnością kulturalną. Magda skończyła filologię polską i teatrologię, chce uruchomić tu niedużą scenę.

A nie obawiasz się, że zabraknie publiczności?

Latem w Bieszczady przyjeżdżają dziesiątki, a może nawet setki tysięcy turystów, czy myślisz, że nie znajdzie się wśród nich trzydziestu lubiących teatr lub jazz? Znajdzie się, ale jak trafisz do nich z informacją o tym, co organizujesz?

Mam prosty i już sprawdzony sposób - znam wielu ludzi z bieszczadzkiej „branży turystycznej” i oni mnie znają, współpracujemy, rekomendujemy siebie nawzajem, przekazujemy zaproszenia - to działa. A poza tym teraz, po kilku latach istnienia Zagrody, możemy już dość spokojnie liczyć na tę najskuteczniejszą z reklam - „szeptaną”.

Co Wasi goście chwalą sobie najbardziej?

Zdziwisz się - brak telewizora...

Teraz, gdy standardem jest pokój z TV?

Ja nie jestem wrogiem szklanego ekranu, jeżeli ktoś chce w Bieszczadach oglądać telewizję, to proszę bardzo - podaję mu adres znajomego, który prowadzi pensjonat wyposażony w doskonałe odbiorniki. Natomiast warsztaty ginących zawodów, które organizujemy w Zagrodzie - poza ratowaniem od zapomnienia rzadkich profesji - mają też drugi, ważny cel: sprowokować ludzi do rozmów. I to nie jest istotne czy robisz kwiaty z bibuły - bo mogą się nie udać, czy lepisz garnki - bo mogą wyjść krzywe, ważny jest powrót do rytmu, w którym nie brakuje czasu na bycie ze sobą. Nawet nie przypuszczałem jak okropnie jest to ludziom potrzebne. Śniadania potrafią tutaj trwać półtorej godziny, a kolacje znacznie dłużej, wspólne posiłki, jeden stół - to bardzo zbliża, na co dzień nie ma na to czasu.

Nie masz wrażenia, że podporządkowujesz gości swoim wizjom?

Ależ skąd! Przecież wybierają Zagrodę świadomie i dobrowolnie. Nikt nie ma obowiązku rąbania drewna, palenia w kominku i prowadzenia rozmów przy ogniu, a jednak nigdy nie brakuje mi chętnych do pomocy w drewutni, ogień płonie cały czas, a ludzie siedzą przy nim do rana. W ubiegłym roku dostałem trzy przyczepy drzewek, ledwie zabraliśmy się z Magdą do sadzenia, gdy obydwa domy „wyszły” nam pomagać - z własnej i nieprzymuszonej woli. Ogródek też mam zawsze wypleniony...

Wspomniałeś o warsztatach ginących zawodów...

To na przykład zajęcia z biżuterii koralikowej. Jakiś czas temu zamieszkała w Orelcu Ewelina Matusiak-Wyderka, która robi tradycyjne naszyjniki, takie jak wykonywane tu były przed wojną. To wbrew pozorom nie są hinduskie paciorki, lecz między innymi krywulki - ozdoby chętnie noszone przez kobiety mieszkające dawniej w Bieszczadach. Jej mąż z kolei zajmuje się łupaniem gontów - techniką znacznie starszą od wycinania. W Zagrodzie można wypić dobrą herbatę i popatrzeć jak Ewelina robi krywulki, a Piotrek łupie gont, można też spróbować własnych sił. Mam wśród znajomych świetnego kowala i doskonałego garncarza…

Nie obawiasz się, że to tylko rozrywka dla znudzonych mieszczuchów, a nie reaktywacja rzadkich umiejętności?

Nie tylko! Magda bardzo sprawnie pisze projekty i pozyskuje pieniądze dla szkoły oraz miejscowości, ostatnio otrzymała dofinansowanie na aktywizację lokalnej społeczności. I na przykład ogłasza - miłe Panie, jutro wieczorem przyjeżdża do Orelca artystka ludowa, która wieczorem będzie prowadzić zajęcia z rękodzieła, zapraszamy serdecznie!

I miłe Panie przychodzą?

Starsze i młodsze, zawsze przynajmniej kilkanaście. A w sobotę Koło Gospodyń Wiejskich organizuje kiermasz dzieł zrobionych podczas warsztatów. Były też zajęcia z koronkarstwa, robienia słomianych „pająków” i malowania pisanek - wszystkie dla mieszkańców Orelca. A gościom poza kowalstwem, garncarstwem i biżuterią koralikową proponowaliśmy jeszcze bibułkarstwo, malowanie na szkle oraz kurs makramy.

Słyszałem też o warzeniu piwa.

No, nie wiem czy można o tym wspominać?

Ależ to bardzo ciekawe!

W Strzyżowie mieszka Ziemowit Fałat, zadzwoniłem kiedyś do niego i zapytałem, czy mógłby przyjechać do nas na pokaz warzenia? Przyjechał, prezentacja była fascynująca, a efekty... Cóż, dość powiedzieć, że natychmiast sprawiłem sobie aparaturę do warzenia piwa...

A co to jest Kamienne Serce Macochy?

Tak nazywa się samotna skała nad Orelcem.

A poza tym?

Aleks Wójcik organizuje w Wetlinie Konkurs Nalewek, każdy z „zawodników” musi przygotować swoją i nadać jej nazwę. Nasza nalewka - Kamienne Serce Macochy - zajęła trzecie miejsce.

Możesz podać jej skład?

Wieloowocowa...

No tak, rozumiem - receptura jest zastrzeżona... Wróćmy zatem w Bieszczady, jesteś przewodnikiem?

Tak, teraz już bardzo rzadko prowadzę wycieczki, ale dawnymi czasy zdarzało mi się siedem razy w tygodniu wychodzić z grupą na Połoninę Wetlińską. Jestem natomiast członkiem Stowarzyszenia Przewodników „Karpaty”, naszym celem jest samokształcenie, organizujemy wycieczki dla przewodników. A i w samej Zagrodzie odbyło się kilka spotkań i warsztatów przewodnickich.

Zaangażowałeś się też w program reintrodukcji bobra.

Poniekąd, bo to Magda wspólnie z uczniami szkoły w Uhercach napisała projekt Ekomuzeum W Krainie Bobrów, łączący siecią szlaków cztery miejscowości - Uherce, Orelec, Myczkowce i Zwierzyń. Natomiast „Magija” gościła uczestników tego projektu oraz europejskich warsztatów dla naukowców zajmujących się przywróceniem bobrów naturze.

Dużo dzieje się u Was, więcej niż w niejednym Gminnym Ośrodku Kultury...

No, bez przesady! Nam jest o tyle łatwiej niż GOK-om, że zajmujemy się tylko tym, co nas interesuje i co lubimy. Nie musimy organizować potańcówek, koncertów disco - polo, czy spotkań miłośników off-road’u. Zapraszamy ludzi, którzy naszym zdaniem robią coś ciekawego, chcielibyśmy stworzyć w Orelcu liczący się ośrodek kultury bieszczadzkiej, a tym, którzy ciekawie tu „narozrabiają” zamierzamy przyznawać tytuły Tołhaja Roku.

Kto dostałby Tołhaja Roku 2008?

Andrzej Kusz - za bibułkarstwo. Andrzej pracował we wrocławskim ogrodzie zoologicznym, ale wrócił w Bieszczady. Tu przypomniał sobie, że jego babcia robiła kwiaty z bibuły. Teraz jest mistrzem świata wśród bibułkarzy, właśnie robi suknię ślubną z bibuły...

Ty chyba nigdy nie narzekasz tu na nudę i nie czujesz się odizolowany?

Odizolowany? Tutaj? Od czego? Nigdy w życiu!

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 6/2008

link in comments
5 comments
Posted in , ,

Minor Threat - Complete Discography (1989)





Zespół ten przez wiele osób uważany jest za jeden z najważniejszych obok Black Flag, Dead Kennedys czy Bad Brains element, w tak zwanej drugiej fali muzyki punk w USA. Mimo wielkiej popularności w czasie gdy muzycy aktywnie występowali na scenie, i jeszcze większej legendy jaka otoczyła kapelę po rozpadzie, stosunkowo trudno natknąć się na wyczerpujące informacje na temat Minor Threat. Dziwi to tym bardziej, że twórczość grupy dziś uznawana jest już za stały element niezależnej klasyki, a postawa i poglądy członków zespołu nadal wzbudzają emocje wśród fanów różnie interpretujących przesłanie zawarte w tekstach Minor Threat. Ruch Straight Edge, który szeroko rozwinął się za ich sprawą przetrwał do dziś podobnie jak uznanie jakim darzy grupę wielu fanów punka i hardcore'a, nie koniecznie utożsamiających się z jej postawą. Parę poniższych zdań - wobec ubogości dostępnych informacji i stosunkowo krótkiego czasu aktywności zespołu - z pewnością nie wyczerpie tematu pn. Minor Threat jednak być może niektórym z Was wskaże drogę muzycznych poszukiwań, a dla innych (w tym dla nas) będzie niewielką częścią hołdu należnego najlepszym. Ale zacznijmy od początku.

Po dość szybkim skomercjalizowaniu się brytyjskiego punka (Sex Pistols, The Jam, The Clash) pod koniec lat 70-tych, na początku 80-tych na całym świecie pojawiło się nowe zjawisko tzw. scena niezależna. Niezależna od show biznesu muzycznego, który widział jedynie w muzyce Punk jeszcze jeden gatunek Rocka.

Nowa scena poszukiwała czegoś więcej niż tylko kolorowych fryzur czy tanich brukowych prowokacji. Amerykański punk był odmienny od angielskiego, gdzie punkowcy najchętniej zajmowali się pozowaniem do zdjęć na pocztówki, braniem narkotyków i utarczkami z policją. Od samego początku założenia były inne. Punk za Oceanem miał być bardziej polityczny, zaangażowany w zmianę myślenia konsumpcyjnego amerykańskiego społeczeństwa. Pierwszymi ośrodkami tej nowej ideowo-muzycznej rewolucji w USA były: Nowy Jork, Los Angeles i Waszyngton. Zaś najbardziej znanym, jednym z pierwszych zespołów stolicy USA był Minor Threat, czyli dosłownie "Mniejsze Zagrożenie". Tych czterech młodych ludzi (bardzo młodych, każdy z nich miał wtedy nie więcej niż osiemnaście lat) zdobyło sobie szacunek wielu osób w ten szczególny sposób, który sprawia że stosunek do tej grupy jest czymś więcej niż byciem tylko tzw. fanem i zespołem. Chodziło tu o pewnego rodzaju łączność i zażyłość. Niewątpliwym liderem - głównym założycielem i pomysłodawcą - autorem tekstów i ideologiem tej formacji był Ian MacKaye, nastolatek z porządnej, wielodzietnej rodziny. Krótko przed powstaniem Minor Threat śpiewał w innym mało znanym zespole Teen Idles, lecz na temat tamtej grupy nie ma zbyt wielu informacji. Innymi projektami, w których się udzielał były Embrance, Egg Hunt, Skewbald, Grand Union i jego najbardziej znana grupa, kolejna - nadal aktywna - legenda amerykańskiej sceny - Fugazi. Gitarzysta Brain Baker, występujący później w Dag Nasty i Junkyard dzisiaj jest basistą Bad Religion. Za perkusją zasiadł Jeff Nelson, który po rozpadzie Minor Threat występował w Three, High Backed Chairs, zaś na basie Lyle, o którym wiemy najmniej. Pierwsze próby Minor Threat odbyły się w listopadzie `80 roku, a debiut studyjny miał miejsce w kwietniu `81 (Ear Studio, Arlington). Zarejestrowano wówczas dziesięć ostrych, brudno brzmiących utworów, z krzykliwym, lecz melodyjnym wokalem Ian'a. Płytę, która wkrótce pojawiła się na rynku, zatytułowano po prostu "Minor Threat". Znalazły się na niej najbardziej klasyczne kompozycje zespołu na czele z: "Filler", "Stand Up", "Seeing Red", "Straight Edge" i "Minor Threat".



- Ta muzyka ma niesamowitą siłę przebicia - mówi Jeff - Punk jest wrzaskiem myślącej młodzieży, to jest coś więcej niż same dźwięki, to przynosi korzyści i pożytek.

Ponieważ nie odpowiadał im sposób promocji muzyki punk przez wielkie wytwórnie płytowe, postanowili założyć własne wydawnictwo i sami dystrybuować swoje płyty. Tak powstał Dischord istniejący nieprzerwanie od blisko dwudziestu lat, kojarzony niezmiennie z zespołem i konsekwentną polityka wydawniczą skierowaną na niezależnych wykonawców i niezależną publiczność.

- Jesteśmy dumni z tego że udało nam się w Waszyngtonie stworzyć zespół i wytwórnię i do tego samemu się finansować.- Lyle komentował początki działalności firmy - Stworzyliśmy jedną z pierwszych scen poza Nowym Jorkiem, gdzie coś naprawdę zaczęło się dziać. Tu w Waszyngtonie jest bardzo mocno rozwinięta scena funk (stan Waszyngton zamieszkuje aż 85% Murzynów) i jest prawdopodobnie największą w kraju, więc cieszy nas to że udaje nam się choć w niewielkim stopniu przebić z naszą muzyką. Mamy nadzieję że uda się dotrzeć do jak największej ilości słuchaczy. Jeśli ludzie stwierdzą, że jesteśmy interesujący to sami będą przychodzić na nasze koncerty i usłyszą co mamy do powiedzenia.

Minor Threat był także zespołem intrygującym ze względu na swój przekaz. Ich poglądy na pewne tematy były diametralnie inne niż większości zespołów tego okresu. W 1981 roku Ian w utworze "Out Of Step" wykrzykuje słynne hasło Don`t Smoke, Don`t Drink, Don`t Fuck, Don`t Drug, którego słowa miały być opozycją do sztandarowego sloganu lat 60-tych Sex`n`Drugs`n`Rock`n`Roll...

....jestem człowiekiem takim jak Ty,
lecz mam coś lepszego do zrobienia
niż siedzieć i niszczyć samego siebie,
wykańczać się przez cały czas,
pokazywać swoją kwaśną minę,
pokazowo umierać,
nawet nie myślę o tym
nie potrzebuję tego,
jestem straight edge,

jestem człowiekiem takim jak Ty,
lecz mam coś lepszego do zrobienia
niż niszczyć się narkotykami,

wiem że mogę stanąć do walki,
śmiać się z muzyki o łykaniu prochów,
śmiać się z myśli o wąchaniu kleju,
i zawsze pamiętać o tym
by nie wykańczać samego siebie
jestem straight edge....

- Straight Edge oznacza że nie pozwalasz nikomu mieszać się do Twojego życia - mówi Brian - oznacza wolność od obsesji seksualnych, politycznych i religijnych. - To znaczy nie myśleć kutasem i nie pozwalać wodzić się za nos - dodaje Jeff. - Tu w Ameryce nie jest normalne takie zachowanie żeby nie pić, lub nie brać narkotyków. Wiele osób atakuje nas jako zespół, który jest przeciwko narkotykom, ponieważ się nas boją. Mówimy to co myślimy, mówimy prawdę, dlatego wkurzamy ich. Niektórzy starają się nie pić przy mnie, lub się z tym ukrywają To strasznie głupie - twierdzi Ian - Śpiewam "Don`t Fuck" lecz nie chodzi mi o zupełną aseksualność, lecz o pewne nastawienie do seksu. Po prostu jestem przeciwko pieprzeniu, seksizmowi. Ludzie powinni bardziej szanować swoją seksualność i pamiętać o nie nadużywaniu swoich ciał w każdej nadarzającej się sytuacji. Straight edge nie jest ruchem, bo ruch jako taki nie daje odpowiedzi na pytania. Na pytania odpowiada to co dzieje się w Twoim sercu i dla mnie polega to na wyborze, którego dokonałem w życiu. I to są tylko i wyłącznie moje decyzje. Ruch ma za zadanie przyciągnięcie do siebie ludzi, tak by postępowali w określony sposób. Ludzie walczą o cele takie jak Ruch, krzywdząc przy tym innych, a to nie jest w porządku. I jeśli ktoś kogo znam decyduje się na branie narkotyków, czy czegoś innego, to jest to jego sprawa. I jest tak, że im bardziej kocham taką osobę, to tym mocniej nienawidzę jej nałogu. Nie mówimy ludziom co mają robić, nie chcemy by traktowano nasze teksty jako instrukcje na życie. Każdy powinien je odnieść do siebie i przejrzeć się w nich jak w lustrze, dostrzec pewne sprawy i spróbować zmieniać się na lepsze. - kończy Ian.

Pierwsze lata działalności zespołu to także wiele problemów. Zaraz po nagraniu singla "Out Of Step" (sierpień 1981) z kapeli odchodzi Lyle, który postanawia zająć się nauka w collegu. Na singlu tym znalazły się cztery utwory: "In My Eyes", "Out Of Step", "Guilty Of Being White", "Steppin Stone". Okładkę tej małej płytki ozdobiła czarna owca, symbolizująca pozycję zespołu w świecie muzyki tamtego okresu. Ciekawostką jest fakt, że do dalszej działalności namówił muzyków dobry przyjaciel Iana - H.R z Bad Brains. Ian jednak nie musiał szukać nowego basisty, Lyle sam zrezygnował ze szkoły, ponieważ jak stwierdził "nie czuł się tam dobrze". W tym czasie zespół dużo koncertował w Ameryce, przenosząc i propagując nowy styl życia, a nawet ubierania się. W miejsce ciężkich naćwiekowanych skór - luźne T-shirty, zamiast topornych buciorów - lekkie sportowe obuwie. Sposób zabawy na koncertach przybrał formę o wiele bardziej spontaniczną. Tzw. "stage diving" staje się bardzo popularny. Z czasem jednak sam zespół zauważył, że jest to zabawa dość niebezpieczna. Zbyt wiele osób zaczęło odnosić rany.



- Ludzie ranią się na naszych koncertach i to jest straszne - mówił Ian - nie rozumiemy co skakanie ze sceny i łamanie sobie karku ma wspólnego z muzyką. Jest dużo przemocy na punkowych koncertach, ludzie biją się, skaczą na głowy, łamią sobie ręce i nogi, to wszystko jest bez sensu, chcielibyśmy to zmienić. Następnym muzycznym posunięciem po premierze singla jest sesja nagraniowa zrealizowana w styczniu 1983 r., podczas której powstaje dziewięć nowych utworów. W grudniu tego samego roku dograne zostają trzy kolejne. Są to ostatnie nagrania jakie powstały pod nazwą Minor Threat. Stanowią one uzupełnienie kompleksowego wydawnictwa "Complete Discohraphy" wydanego już po rozpadzie zespołu, na którym oprócz wspomnianej sesji znalazły się także utwory z EP-ki "Out Of Step" oraz jedynego albumu "Minor Threat". Klasę zespołu oraz unikalność jego nagrań podkreśla dodatkowo niezliczona ilość wydawnictw pirackich i bootlegowych pojawiających się do dzisiaj.

- Mamy nadzieję, że to o czym śpiewaliśmy zaowocuje w przyszłości tym, że dzieciaki, które przychodziły na nasze koncerty, zajmując pewne funkcje w społeczeństwie wykorzystają nasze przesłanie i będą w stanie zmienić przyszłość i jej kształt. - mówi Ian - To jest nasza jedyna nadzieja. --- Coppek ("Garaż" nr 12)



Minor Threat formed in Washington, D.C. in the early '80s. They soon became the definitive band of the straight-edge punk movement. It was members of Minor Threat, led by front man Ian MacKaye, who first were seen with the now straight-edge identifying black X's on the hand. That started when they were under 21 and wanted to be able to get into clubs where alcohol was being served. It was merely and indication for employees that anyone with the black X was not to be drinking, but it soon became sort of the "straight edge logo".

Minor Threat started from an earlier band featuring Ian MacKaye, the Teen Idles. In 1980, Ian founded his Dischord in order to put out a Teen Idles album. Ian was a big believer in the DYI theory. Shortly afterwards, the Teen Idles broke up, and it was then Ian formed Minor Threat with former Idles drummer Jeff Nelson, former Government Issue bassist Brian Baker, and guitarist Lyle Preslar. Minor Threat released two EPs, one album and several singles over there time together, and played every chance they got.

Minor Threat sang songs speaking out against drinking, alcohol, and encouraged youngsters to think for themselves and have a clean and sober mind. There songs were fast and furious, but catchy at the same time. The band struck a cord with the youth of the time.

In 1982, bassist Baker had left and was replaced by Steve Hansen. They recorded their first and only full-length album, Out of Step in 1983. It was an immediate success. Their success was part of the reason the group was eventually disbanded. Ian continued to run Dischord with Jeff Nelson, where many new bands were able to break through. Ian played with a few other bands, and eventually formed Fugazi, which has become an extremely successful indie band. Fugazi is not hardcore like Minor Threat was, but the band still holds to their DYI roots. Real Hardcore!!!!

link in comments
3 comments
Posted in , ,

The Peace - Black Power (1970)





Muzyczna petarda z afrykańską psychodelią rodem z Zambii! Płyta lepsza nawet od świetnego albumu Ngozi Family, nad którym rozpływałem się przed miesiącem. The Peace, którzy wcześniej nazywali się równie egzotycznie i psychodelicznie - The Boyfriends, to formacja, której zdecydowanie bliżej do tej wizji afro beatu, której podwaliny kładł w owym czasie niezapomniany Fela Kuti, łącząc elektryczną rockową ekspresję, jazzową improwizację i psychodeliczną oprawę brzmieniową ze stricte afrykańskimi tematami muzycznymi i społecznym zaangażowaniem. Muzycy The Peace również chętnie sięgają po funky, grają mocno i soczyście, improwizują surowo i z umiarem, stawiając na ekspresję wywiedzioną wprost z rockandrollowego undergroundu. Króluje tu jednak nade wszystko afrykański feeling i niebywały luz, graniczący z artystyczną nonszalancją - znamionujący tylko największe dzieła niezałganych rockowych naturszczyków, traktujących rock'n'rolla jako właściwą swej kulturze "muzykę ludową". Pod tym względem "Black Power" także i dziś wytrzymuje konkurencję większości współczesnych rockowych produkcji, pochodzi bowiem z prawdziwego wieku psychodelicznej niewinności i z kultury, dla której rock'n'roll był zarazem egzotyczną modą oraz niezastąpionym narzędziem modernizacji własnej tradycji muzycznej w momencie dramatycznych przemian cywilizacyjnych. Rewelacja! (Dariusz Brzostek)

Tracklist:

  1. Get On The Way
  2. This Is The Time Now
  3. Ubalwa Ne Chamba
  4. Black Power
  5. I Don´t Know
  6. Peaceful Man
  7. I Need Mercy
  8. I Have Got No Money
The Peace were an obscure band from Copperbelt, Zambia. According to some rumours, they were in fact a band from the Zambian Air Force...Before they became The Peace the band was called The Boyfriends, a popular local band featuring Ted Makombe and Emmanuel Chanda from another legendary band from Zambia, W.I.T.C.H.

Recorded at Malachite Studios, Chingola, in the mid 70s, “Black Power” is one of the rarest psych- rock records ever released in Africa. Killer afro- psychedelic- rock sound, the missing piece from the weird and amazing African afro- rock 70s puzzle along with other rare as hell records like The Witch, Amanaz and Question Mark. Limited, first time ever reissue with only 500 copies.

Backsleeve notes:

The Peace was a band from Ndola in Zambia's Coopperbelt, a mining region, in central Zambia, central Africa. A natural extension of the mineral-rich region of Katanga, the Copperbelt is one of the richest sources of copper in the world. Cobalt, selenium, silver and gold also.

Before they became The Peace the band had the name The Boyfriends, a popular local band comprising the likes of Ted Makombe, were Emmanuel Chanda from the W.I.T.C.H. (aka We Intend To Cause Havoc), popularly known as 'Jagari'- a corruption of his hero's name - Mick Jagger of the Rolling Stones, use to jam.

In his days Ndola, it is a rather quiet town, and certainly not a place that makes you think in rock or even music. But in the 1970's Ndola (the administrative capital of a once flourishing Copperbelt)must have been a rocking place with bands like this one. Recorded in the Copperbelt studios in the midles 70's. Directed by Eduard

The original record was pressed at Copperbelt recording studios owned by Edward Khuzwayo himself. Now we licenced and mastered from the original vinyl this almost impossible to find record at Angola Studios in Luanda, Africa. This LP is one of the those gems from Africa's diverse music scenes in the 1970's in particular the Zam Rock scene. Recorded at Malachite Film Studios - Chingola.

The sound quality of this album is not perfect at all. It is remastered with a decent result but two songs that have some prominent noise and overall the sound is flat.

link in comments
1 comment
Posted in , ,

First Chips - Volume One (1972)





Nie potrafię nic bliższego powiedzieć o tej dziwnej grupie, a szkoda - bo jestem pod ogromnym wrażeniem. Jest to pomieszanie psychedelii, ale ze sporą domieszką muzycznych eksperymentów. Z tego, co wiem nie było wydania na kompakcie. Natknąłem się na to wydawnictwo gdzieś w sieci. Album został wydany własnym sumptem przez jednego z muzyków przez wytwórnię Clay Pigeon w ilości 500 egzemplarzy.

Vyto Beleska - guitar, bass, percussion, violin, vocals
Gary Greenberg - guitar, vocals
Ed Westphal - bass, guitar, vocals
Arvy Tumosa, Gene Lynch - bass
Denny Murray, Ted Adanek, Darick Nava - drums

"What can I say? I mean all these cats kept comming [sic] over to funky ol' Clay Pigeon Studios, and I would play them all these dusty tapes (for old times' sake or something), and, in the meantime, keep telling them how pretty soon things would be comming [sic] together for Clay Pigeon Studios as to LP releases and all that. Well, no one was shook by all the groovy prspects (which put me through some changes 'cause the new stuff was sure to be farther out), but just everybody was fallin' out over all these ancient things, and I would please make them a copy or two. Well, at first it wasn't too bad, but then everybody wanted a copy, and so I thought and thought and thoughtabout it and said No, it's too old and sloppy, and all the groups have broken up, and it wouldn't stand up to the new things, and then I thought and thought some more and said well, the new things haven't been done yet, and all this is just rotting away in the can, and hell, it would be nice to have a collection of the old stuff too, and to make a long story short, here is First Chips You might even like it !" - Vyto B

500 copies pressed, distributed personally by Beleska

Found somewhere in blogger (but sorry I don't remember the name - thanks for this stuff anyway)

link in comments
2 comments
Posted in , ,

Tonton Macoute (1971)



Brytyjska grupa Tonton Macoute nazwę swa nie wiedzieć czemu przyjęła od miana jakim określano haitańskie oddziały milicji będącej na usługach brutalnego dyktatora Francoisa Duvaliera. Muzyka ich jednak z brutalnością nie ma absolutnie nic wspólnego. Wydana w 1971 roku nakładem wydawnictwa Neon płyta, to bardzo przyjemne oraz przede wszystkim udane połączenie wczesnego rocka progresywnego z jazzem, pełnym świetnych improwizacji zagranych miedzy innymi na flecie, saksofonie czy fortepianie.

Paul French - acoustic & electric pianos, organ, vibes, vocals
Chris Gavin - bass, acoustic & electric guitars
Dave Knowles - alto & tenor saxes, flute, clarinet, vocals
Nigel Reveler - drums, percussion

Tonton Macoute - Flying South in Winter, taken off their self-titled debut, and only, album, released in 1971. Tonton Macoute were one of the best bands to be released on RCA's sadly shortlived progressive Neon label, alongside the likes of Spring, Indian Summer and Dando Shaft, all of who's albums are quite collectable today. Musically in the progressive jazz/rock genre, Tonton Macoute's roots go back to 1968 when drummer Nigel Reveler and vocalist/keyboard player Paul French answered a "musicians wanted" advert in Melody Maker. They joined up with guitarist/bassist Chris Gavin and woodwind player Dave Knowles and were initially signed to Vertigo Records, but relocated to RCA when most of Vertigo's staff members moved to RCA. Their excellent debut album was released shortly afterwards ( in May of 1971), but the band folded a while later, as did the Neon label. Tonton Macoute were one of the finest examples of British jazz/rock, and it's a shame that they didn't go any further. Paul French went on to feature with Voyager in the late seventies/early eighties. (dinosaurdays)

Tonton Macoute's self-titled album was yet another fine progressive album released on the Neon-label. The band played progressive rock where the main influences clearly were jazz and blues. Most of the songs on the record are lengthy and complex, and none of them sounds similar to each other. The opener "Just Like a Stone" is dominated by flute and el-piano and has a quite relaxed and laidback feel. "Don't Make Me Cry" is jazzy, early 70's prog as good as it gets. Lots of cool organ riffs with extended flute/sax/vibe solos. "Flying South in Winter" is an excellent and atmospheric flute-driven instrumental and one of the best tracks on the album. Side 2 opens with the simple but utterly beautiful melodic "Dreams". It features a tasty arrangement, and the melody is simply just wonderful. "You Make My Jelly Roll" is a piano-driven, bluesy jazz-tune (or jazzy blues?). The two-part closing number "Natural High" is cleverly composed track with several good melodies, riffs and solos. Good stuff overall. (vintageprog)

link in comments
No comments
Posted in , ,

Djivan Gasparyan - I Will Not Be Sad in This World (1989)



Urodzony w 1928 roku w Armenii Djivan Gasparyan jest wirtuozem gry na tradycyjnym instrumencie zwanym duduk (instrument dęty drewniany brzmieniem zbliżony do oboju czy klarnetu).Instrument ten kształtem przypomina flet prosty a jego niesamowite brzmienie zaskakuje i wprost powala swą potęgą, nostalgią i melancholią. Gasparyan zaczął na nim grać na wyczucie, bez znajomości nut, już w wieku sześciu lat. Z biegiem lat poznany i doceniony na całym świecie, za rozsławianie i ukazywanie folkloru ormiańskiego oraz całokształt swych dokonań stał się laureatem wielu prestiżowych wyróżnień i nagród. Koncertował i współpracował m.in. z Wiedeńską Orkiestrą Symfoniczną, orkiestrami symfonicznymi w Los Angeles i Erewaniu, grupą Kronos Quartet oraz Peterem Gabrielem, Stingiem czy Michaelem Brook'iem. Brał również udział w tworzeniu muzyki do filmów : „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, „Stan oblężenia”, „Oniegin”, „Gladiator”, czy „Doktor Żywago”.



The acknowledged master of the Armenian reed instrument known as the duduk, Djivan Gasparayan was born just outside of the nation's capital city of Yerevan, first picking up the instrument at age six. After joining the Tatool Altounian National Song and Dance Ensemble in 1948, his first professional engagement was as a soloist with the Yerevan Philharmonic Orchestra; Gasparayan later went on tour extensively throughout Europe, Asia, the Middle East, and the United States, and in 1973 was the first musician given the honorary title of People's Artist of Armenia by the nation's government. Gasparayan's commercial breakthrough followed in 1989 when he was featured on Peter Gabriel's soundtrack to the Martin Scorsese film The Last Temptation of Christ; he subsequently contributed to the soundtracks of The Russia House, and the cable TV production Storm and Sorrow, additionally performing with the Kronos Quartet and the Los Angeles Philharmonic Orchestra. His debut solo album, I Will Not Be Sad in This World, appeared on the Opal label in 1989; recordings including Ask Me No Questions, Apricots From Eden, and Moon Shines at Night. In 1998, Gasparayan teamed with virtuoso guitarist Michael Brook for Black Rock; Armenian Fantasies followed two years later.  (Jason Ankeny)

link in comments
3 comments
Posted in , , , ,

Wicked Lady - Blow Your Mind! (1972)





Wicked Lady - to brytyjska grupa powstała w 1968 roku. Swą lokalną sławę rozpoczęła występując na zlotach brytyjskiego oddziału Hells Angels i w środowiskach studenckich. Zespołem zainteresowała się mała wytwórnia należąca do EMI, ale niestety podczas jednego z występów gitarzysta i wokalista Martin Weaver pobił przedstawiciela tejże wytwórni, a cały koncert przerodził się w zamieszki na widowni. Wicked Lady w ogóle słynął z przeróżnych ekscesów, burd a sami muzycy wręcz do nich nawoływali dlatego w wielu miastach zabroniono im występów. Jednym z kuriozalnych zdarzeń w historii tej grupy jest wizyta na jednym z ich koncertów słynnego producenta Johna Peela. Peel - zapewne w dobrej wierze - przybył na koncert, ale kiedy po kilkudziesięciu minutach kurtyna wreszcie uniosła się ujrzał muzyków totalnie pijanych i naćpanych, których "zwłoki" walały się między intstrumentami. Musiały nawet interweniować służby medyczne żeby uratować ich przed zapaścią. Udało się .... ale nie na długo. W 1969 roku w wyniku przedawkowania zmarł perkusista Dick "Mad" Smith.

W 1972 roku muzycy postanowili w końcu troszkę ochłonąć i popracować nad płytą. Spokój nie trwał jednak zbyt długo, bo już na początku prac nad albumem muzycy pokłócili się i zaczęli się bić między sobą. Interweniowała policja i zespół wylądował w kiciu. W końcu muzycy doszli do wniosku, że nie są w stanie podpisać kontraktu z żadną wytwórnią płytową i rozwiązali zespół. Muzycy udali się w bliżej nieokreślonym celu na Bliski Wschód choć moim zdaniem skusili się pewnie perspektywą nargili pełnych haszu. Martin Weaver wylądował w bardzo dobrej grupie - Dark, by w końcu wylądować w Afryce gdzie dalej pędził hulaszczy tryb życia.

Muzyka Wicked Lady - mimo porywczego charakteru muzyków - jest chyba jedną z najciekawszych zarejestrowanych na przełomie lat 60-tych i 70-tych.

Martin Weaver - vocals, guitar (later Dark)
"Mad" Dick Smith - drums
Bob "Motorist" Jeffries - bass
Del "German Head" Morley - bass (1972)



The Wicked Lady story is one of amphetamines, motorcycles, violence, despair and a wah-wah pedal. Formed in 1968 by Hell's Angels members, Martin Weaver and "Mad" Dick Smith, Wicked Lady cut their crooked teeth playing their brand of heavy psych in smoke-filled biker clubhouses and greasy English pubs. Rumor has it that Martin Weaver was approached by an A&R guy from EMI about signing Wicked Lady, Weaver's response was to beat said A&R guy to a bloody pulp. The Wicked Lady wasn't fucking around. The band's gigs were equally violent, and it was not uncommon for sets to end with "Mad" Dick hurling his drum kit into the audience. But for all this spectacle and barbaric rage, was the music any good? Nope.

It was spirited, lo-fi, caveman proto-doom-metal slop, but undeniably anguished and so very fucking real. In a way, Wicked Lady were the Saint Vitus of their time, a brutally real flesh and bone dirtbag band that might have been better if forces like addiction and jail time hadn't impeded their path. Wicked Lady's material is a downer. The lyrics are about war, mental illness, being a rebel, and the wicked lady, who will apparently "take your soul away." Dark stuff that, like Sabbath, was a far cry from the hippy love insipidness that prevailed at the time. They seem barely able to play their instruments. You can tell that Weaver and company were drunk when they finally got around in 1972 to recording this collection of songs on a stolen 2-track machine. The results are primitive, depressing, and dark, and I think you will agree, absolutely amazing. (cosmichearse.blogspot)



Wicked Lady exemplifies the “record collector” bands that gain new life through reissues: in this case, Kissing Spell’s albums The Axeman Cometh and Psychotic Overkill. Their appearance marked some belated recognition for the power trio, which Northampton singer-guitarist Martin Weaver formed in 1968 with drummer “Mad” Dick Smith and bassist Bob Jeffries.

However, Wicked Lady never came within a whisper of the stratospheric status attained by Cream, or the Jimi Hendrix Experience. The band’s liberal use of feedback — and large biker following — kept them relegated to clubs, even during the twilight hours of the psychedelic era.

Awash in drink and drugs, Wicked Lady split up in 1970, but Smith and Weaver soon regrouped with new bassist, Del “German Head” Morley. The new lineup duly set about documenting its existence, as captured on Psychotic Overkill — whose feel is looser than Axeman Cometh. The effect is a shotgun marriage of Black Sabbath-style rifferama, supported by a less risk-taking rhythm section. Weaver’s vocal style lacks charisma, but his wah-wah and fuzz-driven guitar style carries the day. The highlights include a bluesy cover of Hendrix’s “Voodoo Child,” the sex ‘n’ drugs snapshot of “Sin City,” and the howling, 21-minute epic, “Ship Of Ghosts.”

But Wicked Lady’s erratic ways proved too difficult for clubowners, who eventually refused to let them play. (At one gig, the band reportedly played the same song over and over until an irritated management pulled the plug on them. (last.fm)

link in comments
3 comments
Posted in , ,

Slowbone - Live At The Greyhound (1972)



Slowbone to krótko żyjąca brytyjska formacja grająca ciężką odmianę rocka. Występowała głównie z klubach i studenckich campusach zdobywając lokalną sławę. Nagrała kilka singli dla wytwórni Rare Earth i Polydor. Po latach ich nagrania zebrano i wydano album pod nazwą "Tales of A Crooked Man". Moim zdaniem nie dorównuje on żywiołowością albumu koncertowego, który chciałbym zaprezentować. "Studio" jest tylko cieniem tego, co dzieje się "na żywo" na scenie.

***

Slowbone were an east London rock band formed in 1971 after the demise of psychedelic outfit Torquoise, who released two singles on the Decca label in late 60's.

Lead guitarist Barry Hart invited ex-Torquoise bassist Vic Hicks to join his new band and then drafted in drummer Keith Shepherd, an ol school pal. This three piece played under the namne of My Cake for a while before changing their name to Slowbone.

To strenghten the band' s sound, Roger Phillips, a heavier bass player, replaced Hicks and soon after, organist extraorinaire Jim Hunter, who had previously played with Shepherd in another group called The Pattern, joined to complete the line up.

As the music here demonstrates, Slowbone, during this early period, displayed an awesome drive and energy that could be matched by few of their contemporaries on the pub rock scene at that time.

The songs on this CD formed the basis of the band's set for the next year or so as they persistently toured the pub club and college circuit with their thundering exhibition of undergrond progressive rock as its naked best.

In teh summer of 72' Hart fired bassist Phillips in favour of another Torquuoise old boy Jeff Peters, who was poached from Brown's Home Brew. Peters became the band's long standing bass player but is absent from these recordings. For a while Slowbone also tried out a few singers to front the band, one of whom was Bob England, who later replaced vocalist Steve Ellis in Love Affair.

Although real success continued to pass Slowbone by, they stubbornly refused to call it a day for the best part of a decade, eventually switching their name to Roll Ups during the punk era whilst that same spirit and vigour that made them such a popular live act.

Known as the "Darlings Of The East End", Slowbone left behind a clutch of singles recorded in the mid Seventies on the Rare Earth and Polydor labels some of which appeared under variuous curious pseudonyms.

An extensive Slowbone biography is available with their LP "Tales Of A Crooked Man" released on the Pie & Mash label in 1992 and distributed by Audio Archives (Pete Sarfas)

In my private opinion the "studio" album is just a shadow of the live gigs.

link in comments
1 comment
Posted in ,

Critters Buggin - Bumpa (1998)



Critters Buggin' to jazzowa, instrumentalna formacja z Seattle, grająca arcyciekawą muzykę w stylu fusion. Występuje w niej m.in. perkusista Matt Chamberlain (znany ze współpracy z Eddie Brickell czy Tori Amos) i saksofonista Skerik (Tuatara). Moim zdaniem jedna z ciekawszych wspólcześnie grających jazz.

Critters Buggin is a Seattle, Washington-based instrumental group which performs in a jazz, rock and african-influenced, eclectic style. The band is composed of Matt Chamberlain (drums, percussion, piano, programming, synths, loops, samples and digital editing), Skerik (saxophones, keyboards, loops, samples, effects and guitar), Brad Houser (bass, baritone saxophone, bass clarinet and electronics) and Mike Dillon (vibraphone and percussion).

The group began with Matt Chamberlain and Skerik who were later joined by Brad Houser, thus forming a trio in early 1993. John Bush joined soon afterward, and the group gave their first live performance using the "Critters Buggin" name in May 1993 at the Seattle club The Colourbox. Chamberlain, Houser and Bush were all from the then-disbanded Edie Brickell & New Bohemians. Skerik came from another Seattle group, Sadhappy. Their live success was followed by the release of their first album which was produced by Stone Gossard of Pearl Jam on his then new label Loosegroove. The original Critters Buggin trio continued with several guest musicians, including Mike Dillon. Chamberlain and Dillon had both played in the locally popular Dallas, Texas band Ten Hands in the 1980s. All except Skerik were part of the Deep Ellum, Dallas, Texas scene through the early 1990s. By 1998 Dillon had joined Critters Buggin as a fourth member, thus forming the current line-up as of a July 2008 tour.

In 2007 Critters Buggin released the DVD, Get the Clackervalve and the Old Clobberd Biscuits Out and Smack the Grand Ham Clapper's Mother. It is a live set filmed and recorded during the Warsaw Summer Jazz Days 1999 performed in The Palace of Culture and Science of Warsaw, Poland

In 2006 Skerik, Dillon and Houser began touring as Critters Buggin Trio. In the 2007 the trio toured as The Dead Kenny G's and were reviewed as uniquely "combining jazz, rock, punk, funk and world music." In October 2009 they released a debut CD Bewildered Herd.

Critters Buggin defies categorization because of their diverse musical styles. Reviews tend to describe their music as a combination of electronic, ambient, jazz and "groove." When asked to describe their music in 1994 Chamberlain stated that it is "jazzy, funky, rocky.... it has African rhythms, too." Houser stated it is "African, industrial, tribal music."

While also reviewed in terms such as unique and adventurous, a recent 2008 review in The Seattle Times described them with such diverse terms as unorthodox, unhinged, tribal, unpredictable, mesmerizing, loud, abrasive, dissonant and ultimately satisfying. (wikipedia)



To be "buggin' out" is to be visibly obsessing and prone to exaggerated emotional displays. That is, when someone is "buggin' out," it is as if their eyes are about to "bug out" of their heads. Critters Buggin' freely "bug out" over a simple idea on this album of heavy rock-based electronica. The lineup of Critters is an impressive roster of traveled and experienced musicians that have, at various times, been part of Pearl Jam, John Doe's band, Spin Doctors, Edie Brickell's New Bohemians, Wayne Horvitz' group, and beyond. The opening cut is a tough, "funkoid" bassline that careens wildly (as an out of control truck) around a tirade against the evils of water fluoridation. The fluoride concerned monologist could be the young voice of Negatviland's David Wills. The piece dissipated like evaporating tap water into a free jazz horn solo. That free jazz melody takes on teeth as more funk tonnage drops in with long-noted, descending keyboard lines and brooding cellos in "Brozo the Clown." The most interesting rhythms are a jerky floor tom and tom-tom upholding what sounds to be a cocky baritone sax in call and answer with a maudlin tenor saxophone. This mind-bending trio takes a dada (Zappa, Beefheart, etc.) approach to integrating horns and a funk-rock rhythm section a la Soul Coughing. (Tom Schulte)

link in comments
    Serpent.pl