Silver Apples (1968)


Zanim Simeon i Danny Taylor nagrali debiutancki album, który antycypował właściwie połowę elektroniki i awangardy lat siedemdziesiątych, tak jak setki innych anonimowych kapel w tamtych czasach zaczynali od prostego rock’n’rollowego grania w jednej z podrzędnych knajp w Greenwich. Nieubłagana historia zapewne skazałaby ich na zapomnienie, gdyby nie wpływ kompozytora Harolda Claytona, który wprowadził Coxe’a w podziemną nowojorską scenę i zapoznał z Halem Rodgersem, pasjonatem elektronicznych gadżetów i generatorów drgań. Tak narodziło się absolutnie niekonwencjonalne, nowatorskie brzmienie duetu roznoszące w pył nieprzygotowane hipisowskie umysły. Oczywiście, należy pamiętać, że równocześnie działały formacje pokroju The United States of America czy Fifty Foot Hose, które również z dużą dozą śmiałości sięgały po elektroniczne nowinki, jednak żadna z nich nie zrezygnowała w pełni, tak jak Silver Apples, z tradycyjnego rockowego instrumentarium na rzecz perkusji i diabelskiej maszyny zbudowanej na bazie generatora z lat czterdziestych, którą z akrobatyczną zwinnością obsługiwało się rękami, łokciami, kolanami i stopami jednocześnie.


Album rozpoczyna znak rozpoznawczy Silver Apples: monotonny, generowany elektronicznie, przeszywający dźwięk, przywołujący na myśl psychodeliczne odloty Spacemen 3, przecięty chwilę później rytmicznymi, nerwowymi uderzeniami perkusji Taylora i podsycany paranoidalnym wokalem Simeona powtarzającym zapętlone frazy: oscillations, oscillations, electronic evocations of sound’s reality, stanowiące swoisty hymn na cześć tego niezwykłego generatora brzmień, który niczym wehikuł przenosi w wymiar nowej estetycznej wrażliwości. Gdyby w tym momencie wyłączyć płytę, wiedziałoby się o niej prawdopodobnie tyle samo co w przypadku wysłuchania jej do końca. Silver Apples jadą na jednym patencie, tu i ówdzie dodając psychodeliczne smaczki. Tyle w teorii, a ta, jak wiadomo, z praktyką niewiele ma wspólnego. Tej płyty bowiem w żaden sposób nie da się wyłączyć. Od pierwszej sekundy przez prawie 32 minuty napełnia słuchacza kosmiczną, transową energią, zaskakuje wymyślnymi efektami, jak odgłosy rzucanych monet na szklaną powierzchnię w „Whirly-Bird”, wszechobecne loopy czy kakofonia sampli z audycji radiowych w „Program” (hej, pamiętajmy cały czas, że to rok 1968, a w sample bawili się nieliczni – Steve Reich? James Tenney z jego elvisowskim „Collage #1”?). Gdybym miała zobrazować ten album krótkim hasłem, powiedziałabym, że to Suicide lat sześćdziesiątych. Nie do wiary jak wiele ten działający dekadę później nowojorski duet zawdzięczał prekursorskim ideom Taylora i Coxe’a. Trudno przewidzieć czy bez tych dusznych i prymitywnych dźwięków narodziłaby się no wave’owa i taneczna scena późnych lat siedemdziesiątych. Ze spuścizny Silver Apples garściami czerpali również post-punkowi awangardziści – „Dust” wykorzystujące efekt tremolo i spowite mrokiem „Dancing Gods”, oparte przede wszystkim na plemiennym, pulsującym, lecz zaskakującym matematyczną dokładnością brzmieniu perkusji, równie dobrze odnalazłoby się na debiutanckiej płycie brytyjskiej formacji This Heat. W ogóle na szczególną uwagę zasługuje gra Danny’ego Taylora. Każdy, kto usłyszy „Seagreen Serenades”, a przez całe lata dziewięćdziesiąte nie mieszkał w lesie niczym nowy Henry David Thoreau, musi zwrócić uwagę na profetyzm Taylora, którego technikę gry śmiało wykorzystywała później drum’n’bassowa estetyka.


Niewiele brakowało, a ekscentryczne pomysły Silver Apples nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Z powodu braku funduszy duet nie posiadał nawet dema, które mógłby rozesłać do wytwórni. Znaleźli więc alternatywny sposób – przyprowadzali wytwórnie do siebie. Co prawda większość z nich, wspomina Simeon, „uciekła jak najprędzej kupić watę do uszu”, ale kilka z nich wróciło, w tym Kapp Records. Był to mały label, który nie miał w swoim katalogu żadnej grupy rockowej, a co dopiero futurystycznego duetu z innego wymiaru, więc gdy w wyniku kolejnych komplikacji Silver Apples stracili producenta, wszyscy w wytwórni rozłożyli bezradnie ręce. Nie pozostało nic innego, jak wyprodukować płytę własnymi siłami. Nie trzeba zapewne dodawać, że żaden z nich nie miał w tej materii doświadczenia. Strach pomyśleć, jak by brzmiał ten album, gdyby zajęli się nim profesjonaliści.

Paul Morrissey, nadworny reżyser Warhola, powiedział kiedyś, że nowojorska wrażliwość oznacza brak powagi. Wobec tego Silver Apples doskonale oddają mentalność tego miasta – innowacyjność ani na moment nie przesłania tanecznego potencjału longplaya, doskonałe melodie są jednakowo ważną częścią składową co eksperymenty. Mimo to najsłynniejsza sentencja Briana Eno o The Velvet Underground równie dobrze mogłaby dotyczyć debiutanckiego wydawnictwa duetu. Świat nie był gotowy ani na tę płytę, ani na wydane rok później „Contact”. Potrzeba było dopiero pokolenia kraut-rockowców, aby uświadomili innym nastanie nowej epoki. (Marta Słomka)




Decades after their brief yet influential career first ground to a sudden and mysterious halt, the Silver Apples remain one of pop music's true enigmas: a surreal, almost unprecedented duo, their music explored interstellar drones and hums, pulsing rhythms, and electronically generated melodies years before similar ideas were adopted in the work of acolytes ranging from Suicide to Spacemen 3 to Laika. The Silver Apples formed in New York in 1967 and comprised percussionist Danny Taylor and lead vocalist Simeon, a bizarre figure who played an instrument also dubbed the Simeon, which (according to notes on the duo's self-titled 1968 debut LP) consisted of "nine audio oscillators and eighty-six manual controls...The lead and rhythm oscillators are played with the hands, elbows and knees and the bass oscillators are played with the feet." Although the utterly uncommercial record -- an ingenious cacophony of beeps, buzzes, and beats -- sold poorly, the Silver Apples resurfaced a year later with their sophomore effort, Contact, another far-flung outing which fared no better than its predecessor. After the record's release, the duo seemingly vanished into thin air, perhaps returning to the alien world from whence they purportedly came; however, in 1996 the Silver Apples mysteriously resurfaced, as Simeon and new partner Xian Hawkins released the single "Fractal Flow." American and European tours followed, and a year later, a new LP, Beacon, was released to wide acclaim. The follow-up, Decatur, appeared in 1998, and was soon joined by A Lake of Teardrops (a collaboration with avowed fans Spectrum) as well as The Garden, the long-unreleased third and final effort from the original Simeon/Taylor partnership. However, on November 1, 1998, the Silver Apples' van crashed while returning from a New York gig; the accident left Simeon with a broken neck and spinal injuries, from which he recovered, performing under the band name well into the 2000s. (Jason Ankeny)

The music on Silver Apples was unlike anything anyone had previously heard. Simeon layered his oscillators to create a collage of sounds that seemed to be recorded in outer space and then transmitted back to earth for your listening pleasure. The lead oscillator produced a tone akin to a Theremin, contributing not only to the out-of-this-world quality, but its shaky, hyper-quiver added an air of tension. A hypnotic one- or two-chord rhythm pattern of bass notes held the tunes together, while Simeon played counter- and counter-counter-rhythms. Danny Taylor proved to be an innovative drummer, producing an array of interesting beats and fills. He also tuned his drums so he could change chords with Simeon. A song like "Lovefingers" would build with a drum and bass pattern, before bursting with waves of sound from the oscillators. Many of the tracks on Silver Apples have a subtle catchiness to them, possessing a pop mentality that isn't immediate. Simeon's "Simeon" is what pulls you in on first listens, but it is the songs that stay with you when you're away from the turntable. Compositions were kept short -- all are four minutes or less, with the exception of the tribal "Dancing Gods" -- further preserving the pop song ethic. (Bart Bealmear)

link in comments 

4 komentarze:

  1. za-je-kurwa-biste.

    OdpowiedzUsuń
  2. gdzieś przeczytałem, że Silver Apples to był - pod inną nazwą - normalny zespół z gitarzystami. jak oni grali solówki, to Simeon - wokalista - się nudził i zaczął sobie wydawać dźwięki z generatorka, który sobie skombinował gdzieś. gitarzystów to wkurwiało, bo on coraz więcej hałasował i odwracał uwagę od solówek, i po kolei odchodzili, i w końcu w kapeli zostało tylko ich dwóch.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadza się i z całą pewnością wyszło im to na dobre.

    OdpowiedzUsuń

    Serpent.pl