Stanisław Czycz (1929 - 1996)


Nie szokował, nie prowokował. Żył na uboczu, zaszyty w swym mieszkaniu. Samotny, nienawidzący świata i lękający się go, miał jednak wielu przyjaciół. W najprostszych życiowych sytuacjach często po prostu bezradny.

Gdy 6 lipca 1996 roku na cmentarzu w Krzeszowicach grono przyjaciół żegnało Stanisława Czycza, niemal wszystkim wydawało się, że ten niezwykle ceniony, acz mało znany poeta i prozaik, odchodzi w zapomnienie. Dziś już wiemy, jak bardzo się wtedy myliliśmy. Czycz jest nadal czytany i naprawdę wielbiony. Na naszych oczach rodzi się kolejna literacka legenda. Ale taki właśnie jest los wielu "poetów przeklętych". Niekonwencjonalnych osobowości, nie do końca zrozumianych przez otoczenie. Oryginalnych artystów, bezkompromisowych, niekiedy - skandalistów, podporządkowujących całe życie sztuce. Odchodzących ze świata w efektownym, acz z reguły tragicznym stylu.

Niektórzy, jak Rafał Wojaczek, otoczeni gronem akolitów i naśladowców, stają się sławni już za życia. Inni, jak Edward Stachura, Ryszard Milczewski - Bruno czy właśnie Stanisław Czycz, muszą umrzeć, by zakosztować prawdziwej sławy i uznania. "Pewne koncerty zaczynają się, gdy instrumenty są już odłożone" - mówił podczas pogrzebu Czycza Bogusław Żurakowski, cytując jeden z jego wierszy. W cztery lata po śmierci Stanisław Czycz, poeta i pisarz być może przeklęty, a na pewno zbyt mało znany, został patronem konkursu poetyckiego, który odbył się w Krakowie podczas Poetyckiego Festiwalu "Zapowiadających się..." . Od kilku lat dla młodych poetów i nie tylko dla nich, Czycz staje się pisarzem kultowym. Jest czytany, komentowany. Jego książki, od lat nie wznawiane, błyskawicznie znikają z półek antykwariatów, giną nawet z bibliotek.

- Fascynuje nas jego osobność, funkcjonowanie poza głównym obiegiem literackim, stosunek do świata. W swoich książkach prozatorskich Czycz pisał przede wszystkim o fenomenie młodości, a właśnie młodość to jedno z haseł naszego festiwalu. Dlatego na patrona festiwalowej nagrody wybraliśmy właśnie jego, a nie Szymborską czy Miłosza, poetów znanych wszystkim - mówi Piotr Marecki, młody pracownik naukowy UJ, pomysłodawca festiwalu.


Czycz nie był jednak klasycznym "poetą przeklętym". Zmarł w 67. roku życia, banalnie, na serce, upadłszy na krakowskim Kleparzu podczas powrotu z zakupów. Wyjąwszy lata młodzieńcze, nie wywoływał głośnych skandali, nie szokował, nie prowokował. Żył na uboczu, zaszyty w swym mieszkaniu w krakowskim Domu Literatów przy ul. Krupniczej. Samotny, nienawidzący świata i lękający się go, miał jednak wielu przyjaciół. W najprostszych życiowych sytuacjach często po prostu bezradny. Niekiedy wręcz świadomie pozujący - chwalił się wielokrotnie, iż nigdy nie był w kościele Mariackim ani na Wawelu.

Żyjący bardzo skromnie abnegat, bez stałej pracy, przez lata utrzymujący się jedynie z pisania, później z niewysokiej renty. Używający niezwykle plugawego języka, aczkolwiek pełen ciepła i uroku. Nie zawsze zrozumiany, zmagający się z samym sobą, ze swoimi licznymi chorobami, wreszcie ze słowem, z literaturą, która była dla niego sensem życia. W książce wspomnieniowej, zatytułowanej "Stanisław Czycz. Mistrz Cierpienia" Wisława Szymborska określiła go mianem "artysty - cygana".

I tak to chyba naprawdę było. W wywiadzie, udzielonym Krzysztofowi Lisowskiemu, Czycz wspominał podróż pociągiem, podczas której podsłuchiwał parę młodych ludzi rozmawiających o jego pisarstwie. - To mogłeś im się przedstawić - stwierdził Lisowski. - Co?... przecież by mi... oni to byli państwo... ubrani porządnie, czyści, zadbani... ja przy nich jak psubrat... kieszeń mi się u spodni rozrywała i strzępiły się nogawki, i przy koszuli kołnierzyk... no przecież widywałeś mnie jak chodzę, bo ja tak przez lata - odpowiedział poeta.

Niekonwencjonalne, jak on sam, były początki jego literackiej kariery. Mieszkający w podkrakowskich Krzeszowicach absolwent Liceum Elektrycznego pojawił się na początku lat 50. w Kole Młodych przy Krakowskim Oddziale Związku Literatów Polskich, przedstawiając wiersze do oceny. Swoje, ale nie tylko. Wśród maszynopisów znalazło się kilka tekstów zakazanego już naówczas w kraju Czesława Miłosza. Opiekujący się młodymi poetami Adam Włodek natychmiast rozpoznał mistyfikację. Ale - jak pisał potem we wspomnieniach - "własne teksty przesadnie skromnego kandydata na członka Koła stanowiły wystarczającą podstawę do przyjęcia".


W kilka lat później skromny kandydat na pisarza brał udział w jednym z najsłynniejszych wydarzeń w historii powojennej literatury polskiej. Jego wiersze (obok tekstów Mirona Białoszewskiego, Bohdana Drozdowskiego, Jerzego Harasymowicza i Zbigniewa Herberta) ukazały się w 51. numerze "Życia Literackiego" z roku 1955. Choć niektórzy z wymienionych poetów opublikowali już wcześniej po kilka tekstów, ich wspólne wystąpienie, nazwane później "debiutem pięciu", które zwiastowało nadchodzące przemiany polityczne i kulturalne, stało się jednym z symboli nadchodzącej po stalinizmie odwilży. Każdego z młodych naówczas poetów, radykalnie odrzucających obowiązującą jeszcze poetykę socrealizmu, wprowadzał w życie literackie uznany krytyk, o Czyczu pisał Ludwik Flaszen. Jak stwierdził w kilka lat później Jerzy Kwiatkowski: "Żywa dyskusja, która na temat tych poetów bez książek rozgorzała po czasopismach, pozytywne, entuzjastyczne niekiedy głosy krytyki, witającej debiuty książkowe - wszystko to sprawiło, że przełom stał się faktem sprawdzalnym społecznie".

W tym samym czasie Czycz zaprzyjaźnił się z Andrzejem Bursą, kolejnym symbolem przemian zachodzących w kulturze około roku 1956. Połączył ich podobny, nieco cyniczny, stosunek do świata, literatury i przejętych swoją rolą kolegów po piórze. Przez kilka lat byli nierozłączni. Razem pili wódkę, wędrowali po podkrzeszowickich lasach, rozmawiali o literaturze, kłócili się i godzili. Razem także spędzili ostatnie dni w życiu Bursy. Ten wybitny poeta zmarł 15 listopada 1957 roku, tuż po powrocie z odbywającego się w Poznaniu zjazdu młodych pisarzy. Jego przyjaciel, towarzysz ostatnich dni życia, opisał te wydarzenia w opowiadaniu "And", opublikowanym po raz pierwszy w "Twórczości" w roku 1961, później wielokrotnie przedrukowywanym. Także w wydaniach książkowych oraz najważniejszych antologiach polskiej nowelistyki.

Dwie pierwsze książki, tomy wierszy "Tła" (1957) i "Berenais" (1960) podtrzymały towarzyszącą już Czyczowi sławę. Jego poezja była jednak dość trudna. Taką zresztą pozostała. Wciąż niezadowolony z siebie, Czycz bez końca cyzelował teksty, starając się maksymalnie zbliżyć język literatury do języka, jakim sam mówił. "Stosując oryginalny, emocyjny zapis i takąż interpunkcję, którą rządzi rzeczywisty rytm oddechu, a nie reguły dyktowane przez słowniki poprawnościowe" - trafnie określił tę formę zapisu Krzysztof Lisowski. Poezja twórcy była też - jak sam mówił w nielicznych chwilach, gdy udawało się go nakłonić do autoanalizy - próbą opanowania chaosu świata. Używając techniki symultanicznej czy polifonicznej, zapisując wiersz w kilku prowadzonych równolegle ciągach myślowych, starał się oddać sposób, w jaki świadomość człowieka odbiera zewnętrzny świat.

"Oglądam jakiś film, który mnie wciąga i przeżywam opowiadaną historię, a ona przeżywana wywołuje we mnie osobną historię, równoczesną z tamtą, nie od razu ją sobie uświadamiam, bo nie chcę, bo chcę śledzić uważnie tamtą opowiadaną, a ta mi ją zakłóca, a zarazem do tych już dwóch dołącza trzecia, jakby wynikła z tamtych? (...) Już przestałem tak uporczywie odwracać uwagę od wszystkiego, co mi się pchało w jakieś niby to jedno jedyne moje przeżywanie w danej chwili. I udawać przed samym sobą, że mi się udało odepchnąć te jakby zakłócenia. Że jestem jak doskonale selektywne radio i nastawiłem się na którąś stację i bardzo czysto leci we mnie jakaś jedna wybrana audycja. A - ciągnąc to porównanie - jest raczej tak jak z radiem bardzo nieselektywnym" - mówił o swej technice sam poeta. Ten sposób zapisu sprawiał poecie sporo kłopotów. Jak sam często opowiadał, pewien znany krytyk decydujący o wydaniu jego książki miał powiedzieć: "Wie pan, może tak się będzie kiedyś pisało, ale na razie jeszcze nie". W wywiadzie, udzielonym Krzysztofowi Lisowskiemu, Czycz chyba po raz pierwszy ujawnił oficjalnie, że chodziło o Jerzego Kwiatkowskiego.


Niezwykłej wagi, jaką przywiązywał Czycz do języka, dowodzi zabawne wydarzenie sprzed 20 lat, kiedy to, jako początkujący dziennikarz, przeprowadziłem z nim krótki wywiad. Gdy zgłosiłem się po autoryzację tekstu, Czycz był w prawdziwym szale. "Człowieku, siedziałem nad tymi dwoma stroniczkami prawie pięć godzin" - wycharczał na powitanie, dodając parę określeń nie nadających się nawet do wykropkowania. Odpowiedziałem mu tak samo, nie bardzo rozumiejąc, o co też chodzi. Okazało się, że spisując tekst z taśmy, wygładziłem go i uporządkowałem, w myśl zasad polszczyzny nazywanej niekiedy literacką. "K..., przecież ja tak nie mówię" - podsumował poeta.

Był nie tylko mistrzem języka, mistrzem literackiej formy. Jego poezję określano często mianem katastroficznej. Może właśnie ten pesymizm, poczucie zagrożenia fascynują dzisiejszych, młodych czytelników. Czyczowi świat jawił się jako permanentne zagrożenie. "Jeśli zagłada, w tym zagłada wartości, stała się czymś tak powszechnym, oczywistym i naturalnym, dziwienie się jej, oburzanie na nią nie tyle dowodzi naszej głupoty czy tchórzliwości, ile wręcz przesądza o totalnej nieautentyczności naszej egzystencji. (...) jedyną szansą - wywodzi i dowodzi Czycz - jest heroizm nieustannego przerażenia, `przerażenia, które jest w przerażeniu`. I Czycz pisze niebywałe zdania: `jestem o ile trwa przerażenie, jesteś o ile możesz przerażać` - stwierdza w szkicu Krzysztof Gąsiorowski. Jednakowoż nie całe pisarstwo i życie Czycza zdominowały egzystencjalne lęki.

Jego opowiadania, odwołujące się do czasów młodości spędzonej w Krzeszowicach, to po prostu znakomity - i często zabawny - obraz życia polskiej prowincji. Bywał najzwyczajniej w świecie dowcipny. W jego literackiej karierze sporą rolę odegrała wieloletnia współpraca z "Przekrojem". Właśnie dla tego tygodnika pisał opowiadania zebrane w tomie "Nim zajdzie księżyc" (1968; jedno z nich, "Nad rzeką, której nie ma", sfilmował w roku 1991 Andrzej Barański).

Przez kilka lat (1962-1969) prowadził w "Przekroju" rubrykę "Fotografia jest sztuką trudną", publikując amatorskie zdjęcia opatrzone dowcipnym komentarzem podpisywanym "Michał C., fotoamator". Jeszcze w latach 60. towarzyszyła mu - nie pozbawiona podstaw - legenda bon vivanta. Przez kilka lat mieszkał przy ul. Krupniczej 22 z Adamem Macedońskim, malarzem, rysownikiem, działaczem niepodległościowym. "Oprócz stałej obecności w naszym otoczeniu bardzo ciekawych, a często wyjątkowo pięknych dziewcząt (którymi dzieliliśmy się bez cienia zazdrości) - spotykały nas różne inne mniej przyjemne przygody i przeżycia, jak: `naloty` pijanych lub podpitych naszych kolegów, często awanturniczo nastawionych, jak np. nieżyjących już Irka Iredyńskiego, Jana Himilsbacha, Tadeusza Szai i innych. Najścia milicjanta, który próbował mnie i Staszka przesłuchiwać..." - wspomina po latach ten okres Macedoński. Czas biegł jednak nieubłaganie. Czycz ustabilizował się, założył rodzinę, zaczęły się poważne kłopoty zdrowotne. Rak skóry, wielokrotne operacje, wreszcie ataki depresji, które towarzyszyły mu aż do końca. Zmienił się charakter jego stosunków z nowymi przyjaciółmi.

- Jeździliśmy razem po ekologiczną wodę do źródełka w Bronowicach, uczył moją córkę pływać, był bardzo ciepły i opiekuńczy - wspomina dziś ten czas Maria Ziemianinowa, dziennikarka, żona Adama, znanego poety. Przez wiele lat Czycz przyjaźnił się z Anną i Krzysztofem Lisowskimi. - Odwiedzaliśmy się wieczorami, w gronie paru innych kolegów regularnie grywaliśmy w zechcyka. Już obywało się bez szaleństw - mówi Krzysztof Lisowski.

Ostatnie lata życia to ciągła walka z nawrotami pogłębiającej się depresji. Niechętnie wychodził z domu. Podczas rozmów z przyjaciółmi coraz szybciej padała sakramentalna formułka: "No, audiencja skończona". Przez całe lata 80. brał jednak udział w alternatywnym życiu literackim, chociażby czytając swoje teksty podczas spotkań mówionego miesięcznika "NaGłos" w krakowskim Klubie Inteligencji Katolickiej. Cały czas pisał, szukając w tej formie aktywności ratunku przed ogarniającym go lękiem. Swojej ostatniej książki, "Ajol i Laor", wydanej nakładem WL, nie zdążył już jednak zobaczyć.

Jednym z największych, a znanych tylko wtajemniczonym, osiągnięć literackich Czycza były dedykacje wpisywane na ofiarowywanych przyjaciołom książkach. Na dedykowanej Krzysztofowi Lisowskiemu "Pawanie" napisał: "Krzysztofowi Lisowskiemu, który mnie sterroryzował, więc muszę, nie mam wyjścia, jeśli nie liczyć wyjścia piętro wyżej, ale i to czwarte piętro to za mało, trzeba by gdzieś w czwarty wymiar, spróbuję Czycz". (Włodzimierz Jurasz)

5 komentarzy:

  1. Od deski do deski post. Dzięki!
    Oprócz filmu Barańskiego warto też zobaczyć „Światło odbite” Titkowa i „Pozwólcie nam do woli fruwać nad ogrodem” Latałły. Pierwowzorem obu był „And”.

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy29/4/10

    Jeden mały błąd-Barański sfilmował kilka opowiadań i połącył w całość.Czycza uwielbiam, a film "Nad rzeką której nie ma" to dla mnie arcydzieło. BARTHEZ_CKM

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy29/4/10

    Nie Wierz Nikomu - wspaniała książka! Chciałbym kiedyś przeczytać wersję bez cenzury. Dzięki za ten post. Pzdr -
    M.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za wszystkie komentarze.

    OdpowiedzUsuń

    Serpent.pl