Nirvana - All Of Us (1968)


[EN]

Although carrying the same name as the cult 90's teenager group from Seattle, UK based Nirvana were formed almost thirty years beforehand and were into totally different sound as well. They never really gained a momentum like Pink Floyd – as their chart climbing was ambigious and slippery – thus they certainly never went mainstream holding onto their success and sailing smoothly across the sea of music business. Despite the band has quickly dissolved into obscurity after cutting third album “To Markos III” – which didn’t get released untill late 90’s – for all the crate diggers, who indulge themselves in listening to obscure 60’s bands Nirvana is almost like The Holy Grail of late British psychedelia. Some might even like later, prog creations of the band, which are equally obscure and rare as the psych ones.

The history of Nirvana is fascinating and full of twists as the group had met constant storms cooked in music labels’ executive offices since the beginning and they had had to work hard to keep their own vision of music fairly untouched. Nirvana’s core were two likeminded individuals, who’ve met at a café in London around early 1967. They were Greek film student, George Alex Spyropoulos and young Irish musician Patrick Campbell-Lyons. As their cultural backgrounds gave them a very unusual sensibility, it was 100% reflected in their music, which we might say was something like a fairy tale produced on acid. They struck an instant rapport and what followed was a series of a hallucinogenic songs, presented to couple of music companies after putting some other musicians onto their ship. Island Records was their lucky port after Jimmy Miller and Chris Blackwell agreed that they had a real gift and offered them contract at the spot.


The first album of Nirvana, “The Story Of Simon Simopath” was interesting, but in the same time has been overhelmed by pop arrangements, forced on the group to emulate Procol Harum’s success. Although it was probably the first concept album ever thrown on the market – all tracks were combined to build a great narrative for the story of a dreaming child, Simon Simopath – it did not do very well on BBC chart and sold poorly in UK giving Island’s executives a solid, but wrong impression. On the other hand if we compare it with the wild acts of San Francisco psychedelic scene giving it’s best at that time, it was naïve, boring and couldn’t compete with the other great albums of 1967… but their second album, “All Of Us” was something completely different – a step ahead, which even today might give a listener goose bumps.


A story of “All Of Us” starts from a proposition, which a film director, John Bryan made aftear hearing “Tiny Goddess” (single track at that time) at Island’s office. Nirvana were to compose a theme song for his next picture "The Touchables" starring beautiful Vogue models. Movie itself was a very typical, late 60s’ hippiesploitation with mod vibe and erotica imagery being in need of a specific soundtrack to connect to it’s public. Work began on a track called "We’ve Got To Find a Place", which became "The Touchables (All Of Us)" in the end. There were multiple takes and the final one was something of a compromise, but it was definitely a masterpiece! Harpsichord was used, joined by a line of cello and a french horn with a choir of fairy-psychedelic voices and finally, Patrick’s lead vocal as a crown point. It’s feel is something what Syd Barrett might have created after eating 1000 mikes on a sunny afternoon and making clouds to play an unique melody for him. This sexy and powerful track might be the best on this LP competed only by equally beautiful “Rainbow Chaser”.

“Rainbow Chaser” actually opens the album and also has this sweet, psychedelic vibe due to phasing effect – very particular sound processed by slowing and speeding the tapes over which other lines were dubbed. Beautiful composition is one of the finest to be found on British psych albums hitting deep even after forty years! An obscure, psychedelic gem! Finally we have something more barretty, a circus flavoured ditty “Girl In The Park” with straight march ½ rhythm and pop choir or “Frankie The Great”, which gives “All Of Us” a very particular lollipop sound over all. The rest of the album nicely follows this music line, definitely touching a pop side. There’s even a spy ballad “St John’s Wood Afair”, which nicely corresponds with cold war silver screen exploits. Not that it’s bad, just one of Nirvana’s many music faces.


How would we call it then? Psychedelic pop? Baroque psych? Quasi orchestral pop rock? Yes, definitely! Second album of Nirvana could have been boxed as all of them, but the genius of it’s sound and gorgeous compositions make it a genuine music dish for every psychedelia fan anyway. The only question remaining is why, although released by a big company, given a perfect production and pop appeal this record never went big? Why did it stay out of print for forty years pushing the price of original in NM condition up to £300? The answers are many, but you can make them up for yourselves listening to this outstanding album, which like a real pearl still shines after years of obscurity. Beware that Island CD reissue from 2003 has been (as always) remastered, which means that all .mp3 rips floating around the Web will be too. The only way to hear the original sound then is to get an Island LP from 1968… very hard to get it though and hellishly pricey! The good side of a CD reissue though is a possibility of listening to four bonus tracks, released originally on 7” singles only. This migh be an easier journey for a lot of you!

[PL]

Pomimo, że grupa nosi tą samą nazwę, co pewien kultowy dla nastolatków w latach ‘90 projekt muzyczny z Seattle, została ona założona trzydzieści lat wcześniej i grała całkowicie inne dźwięki. Jej członkowie nigdy nie doświadczyli sławy swoich imienników ani innych grup psychedelicznych, takich jak Pink Floyd z tego powodu, że na listach przebojów gościli rzadko i szybko z nich spadali. Z tego samego powodu nigdy nie przeszli jednak ewolucji od muzycznych eksperymentów do muzyki głównego nurtu, co pozwoliłoby im z pewnością na gładkie żeglowanie przez morza przemysłu muzycznego, jak wyżej wymienieni. Pomimo tego, że Nirvana szybko popadła w niepamięć tuż po nagraniu swojego trzeciego albumu “To Markos III” (który nie został wydany aż do późnych lat ’90), dla wszystkich kolekcjonerów płyt winylowych, którzy kochają zanurzać się w dźwiękach niszowych grup z lat ’60, grupa ta stanowi rodzaj Świętego Graala późnej, brytyjskiej psychedelii. Niektórzy mogą nawet polubić późniejsze, progowe objawienia grupy, które są tak samo rzadkie i nieosiągalne, jak te psychedeliczne.


Historia Nirvany jest fascynująca i pełna zakrętów jako, że zespół musiał walczyć z ciągłymi sztormami, wywoływanymi od samego początku w biurach dyrektorów wytwórni muzycznych, by zachować własny styl i wizję muzyczną. Szkielet Nirvany składał się z dwóch, podobnych sobie indywidualistów, którzy spotkali się w londyńskiej kafejce na początku 1967. Byli to studiujący sztukę filmową Grek, George Alex Spyropoulos oraz młody, irlandzki muzyk, Patrick Campbell-Lyons. Jako, że ich własne pochodzenie dawało im odmienną od angielskiej wrażliwość, została ona w 100% odzwierciedlona w muzyce, która była jak bajka, wyprodukowana przez umysł po zażyciu LSD. Udało im się złapać doskonałe porozumienie i to co nastąpiło, było serią halucynogennych piosenek, zaprezentowanych kilku wytwórniom muzycznym tuż po tym, jak do składu dokoptowano innych muzyków. Island Records była szczęśliwym strzałem dla Nirvany jako, że Jimmy Miller i Chriss Blackwell rozpoznali ich talent i zaoferowali kontrakt nagraniowy na pniu.

Pierwszy album Nirvany, “The Story Of Simon Simopath”, był interesujący, ale zarazem przesłodzony przez popowate aranżacje, które niemal siłą zostały na grupie wymuszone, aby choć nieco skopiować sukces będących wtedy na czasie Procol Harum. Pomimo, że był to prawdopodobnie pierwszy koncept album w historii muzyki rozrywkowej – wszystkie kawałki zostały przemyślane jako części liniowej narracji, tworzącej razem historię marzącego dziecko, Simona Simopatha – album nie zrobił furory na liście BBC i sprzedał się bardzo słabo dając dyrektorom Island Records solidne, choć mylne wrażenie na temat grupy. Z drugiej strony jeśli porównamy ten krążek z dzikimi aktami psychedelicznej sceny San Francisco, która ujawniała w tym czasie to co miała najlepszego, był on zaledwie naiwną, nudną pop kompilacją, która nie mogła poważnie zagrozić wielkim albumom 1967... jednak drugi album grupy, „All Of Us”, był już czymś zupełnie innym, stanowił krok wprzód, który nawet dzisiaj sprawia, że u słuchającego pojawiają się ciarki na plecach.

Historia “All Of Us” zaczyna się od propozycji, którą dyrektor filmowy, John Bryan złożył grupie po usłyszeniu “Tiny Goddess” (w tym czasie kawałka singlowego) w biurze Island. Członkowie Nirvany mieli skomponować piosenkę tytułową do jego nowego filmu, “The Touchables”, w którym obsadzone zostały piękne modelki z okładek Vogue. Był to typowy dla późnych lat ’60 obraz w konwencji hippiesploitation, pełen wibracji mod i erotycznych imaginacji, który potrzebował jednak bardzo wyraźnej ścieżki dźwiękowej, żeby nawiązać kontakt z młodą publicznością. Rozpoczęła się praca nad kawałkiem, noszącym początkowo tytuł “We’ve Got To Find a Place”, który został następnie przechrzczony na “The Touchables (All Of Us)”. Nagrano multum wersji i ta która wylądowała w końcu na krążku albumowym i oficjalnej ścieżce dźwiękowej stanowiła rodzaj kompromisu, ale było to bez wątpienia dzieło geniuszu! W kawałku możemy usłyszeć klawesyn, któremu akompaniują skrzypce oraz rożek, a ponad linią melodyczną unosi się chór nieziemsko-psychedelicznych głosów, który stanowi podbudowę kompozycji i tło dla królującego nad nimi wokalu Patricka. Nastrój „All Of Us” można by określić jako coś, co Syd Barrett mógłby stworzyć po zjedzeniu 1000 mkg kwasu w słoneczne popołudnie przy współpracy z chmurami, wygrywającymi mu unikalną melodię. Ten seksowny i niezwykle potężny kawałek jest prawdopodobnie najlepszym na całej płycie, a konkurować z nim może jedynie równie piękny “Rainbow Chaser”.


“Rainbow Chaser” w zasadzie otwiera album i także posiada ten słodki, psychedeliczny nastrój ze względu na sfazowanie w trakcie miksu – ten dziwaczny efekt osiągnięto dzięki zwalnianiu i przyśpieszaniu taśm z muzyką, na którą nakładano inne ścieżki. Ta przepiękna kompozycja jest jedną z najwspanialszych, jakie możecie znaleźć na brytyjskich albumach psychedelicznych i wciąż mocno oddziaływuje nawet po czterdziestu latach. Mało znany, psychedeliczny klejnot! W końcu mamy tu także coś bardziej barrettowskiego, cyrkowo zabarwioną przyśpiewkę “Girl In The Park” z prostym rytmem ½ i popowymi chórkami czy też „Frankie The Great”, które nadają albumowi bardzo słodki, lizakowy posmak. Reszta albumu w miły sposób podąża tą samą ścieżką muzyczną bez wątpienia uderzając w tony pop. Jest tu nawet szpiegowska ballada “St John’s Wood Afair”, która w miły sposób koresponduje z zimno wojennymi eksploacjami kinowymi. Nie, że jest zła, to po prostu kolejna z wielu twarzy muzycznych Nirvany.

Jak byśmy to więc nazwali? Psychedeliczny pop? Barokowa psychedelia? Quasi orkiestrowy pop rock? Oczywiście, że tak! Drugi album Nirvany może być zaszufladkowany jako wszystko naraz, ale geniusz tych dźwięków i wspaniałe kompozycje sprawiają, że powinien zostać potraktowany jako wytrawne danie przez fanów psychedelii. Jedynym pytaniem pozostaje więc dlaczego, pomimo że wydany przez dużą wytwórnię, perfekcyjnie wyprodukowany i wyraźnie nakierowany na rynek muzyki pop, album ten nigdy nie doczekał się wielkiego sukcesu? Dlaczego nie doczekał się reedycji przez czterdzieści lat, co popchnęło cenę oryginału w stanie NM do £300? Odpowiedzi jest wiele, ale możesz udzielić ich sobie sam słuchając tego fantastycznego albumu, który jak perła wciąż lśni po wielu latach niepamięci. Bądźcie jednak świadomi tego, że reedycja Island na CD z 2003 została (jak zwykle) zremasterowana, co oznacza iż wszystkie .mp3 latające dookoła sieci także będą nosiły ślad remasteringu. Jedynym wyjście na usłyszenie oryginalnego brzmienia jest więc nabycie oryginału, wydanego przez Island w 1968... niestety jest on niezwykle rzadki i kurewsko drogi! Dobrą stroną reedycji na CD jest z drugiej strony możliwość wysłuchania czterech kawałków bonusowych, które oryginalnie zostały wydane jedynie na singlach 7”. To może być dobre zadośćuczynienie dla wielu z was!

4 komentarze:

  1. Remastering może być, dobry albo zły. Jak jest dobry, to zagra o niebo lepiej niż edycja winylowa.
    mp3, zawsze jest do dupy, bo z oryginalny dźwięk, po prostu niszczy, za pomocą kastracji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Спасибо!!! Очень интересный материал! Отличная группа!

    OdpowiedzUsuń
  3. vataga: sorry stary, ale za chuja cie nie rozumiem ([EN] could you write that in English, please?)

    OdpowiedzUsuń
  4. winylek: jasne, ze moze byc fantastyczny albo spieprzony. sa plyty, ktore po remasteringu brzmia znacznie lepiej, a sa takie ktorych nie jestem w stanie sluchac. Praktycznie wszystkie reedycje CDkowe klasycznych plyt, wydawanych oryginalnie na winylu sa remasterowane i wiekszosc nie brzmi lepiej... sa tez takie, ktore sa DMMowane pod winyl i brzmia mocniej, ale wcale nie lepiej. tu wszystko zalezy od kasy wlozonej w remastering przez wytwornie!

    OdpowiedzUsuń

    Serpent.pl