1 comment
Posted in ,

VA - Psychegaelic. French Freakbeat From The 60s & 70s (2001)


A barebones bootleg, complete with snaps and crackles from the original vinyl, but jam-packed with super-cool, hard-rock mod psychedelia of the Cream/Small Faces variety. Includes bands such as Les Boots, Les Bowlers, Les Sparks and Five Gentlemen (the Carnaby Street influence is apparent in the band names alone...) Lots of obscure artists, and plenty of great music. No liner notes, no inside art, and not even a fake label name adorn the packaging, but the music is hard to beat. These bands picked up where Jacques Dutronc left off -- if you can find this disc, it's well worth checking out! The sound isn't super-duper, but I've definitely heard worse.

2 comments
Posted in , , ,

Następcy Tronów - Jewish garage rockers from Poland


Przypomniałem sobie o zespole Następcy Tronów przesłuchując po raz kolejny składankę, którą kiedyś prezentowałem "Wrenchin' The Wires". Wydaje mi się, że muzyka Następców nie przetrwała próby czasu, ale trudno to wyrokować po jednym utworze, który pozostał po zespole (a może gdzieś jeszcze istnieją jakieś nagrania). W tym miejscu muszę poruszyć problem zupełnego imbecylizmu ludzi, którzy albo "ukrywają" rarytasy polskiej muzyki beatowej - albo kompletną bezmyślnością jeśli np. nagrania te leżą sobie na półkach. Myślę, że znamienne jest to, że zagraniczni wydawcy potrafią dotrzeć do tych nagrań i wydać je na Zachodzie, a w Polsce nic - NIC SIĘ NIE DZIEJE - kompletna pustka.

Eryk Krasucki
Następcy Tronów – żydowski big-beat ze Szczecina

Tuż po wojnie do Szczecina zjeżdżali ocaleni Żydzi z różnych stron Polski. Jedni chcieli tam zostać, dla innych był to jedynie przystanek w drodze za granicę. W pierwszej połowie 1946 r. liczbę Żydów szacowano w mieście na ok. 31 tys., co stanowiło ok. 40% całej jego nowo przybyłej populacji. Po pogromie kieleckim nastąpiła jednak przyśpieszona i masowa emigracja żydowskiej społeczności Szczecina. Szacuje się, że w ciągu kilku miesięcy miasto opuściło ok. 20 tys. osób, a dane z roku 1949 mówią o ok. 6,5 tys. Żydów zamieszkujących zachodniopomorską stolicę (1). Ci, którzy pozostali, jak również ci, którzy przybyli tu w okresie późniejszym, starali zorganizować swoje życie w sposób normalny. Wśród instytucji, które miały nad ową normalnością czuwać były w pierwszym okresie Wojewódzki Komitet Żydów w Polsce oraz Żydowskie Towarzystwo Kultury. Obie te instytucje, będące lokalnymi odgałęzieniami centralnych instytucji połączyły się w 1950 r. w Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce (TSKŻ). Organizacja ta w okresie stalinizmu na plan dalszy zepchnęła sprawy kulturalne, a zajęła się „wielką polityką”, ograniczając się do organizowania masówek o wyraźnym politycznym profilu i okolicznościowych imprez, niekoniecznie bezpośrednio związanych z historią polskich Żydów (2). Społeczność podchodząca początkowo w sposób nieufny do TSKŻ z czasem zaczęła spoglądać na nie przychylniejszym okiem. Podstawowym powodem tej zmiany była możliwość spotkania z językiem żydowskim, który poza towarzystwem był już zupełnie nieobecny (3). Październik 1956 r. wzmocnił tę tendencję. Coraz słabiej maskowany antysemityzm części polskiego społeczeństwa powodował, że szczecińska organizacja żydowska stawała się bardziej hermetyczna. W tle tego wszystkiego coraz silniej zaczął być słyszalny głos nowego pokolenia – ludzi urodzonych w trakcie wojny lub krótko po niej. Młodzież ta różniła się wyraźnie od swoich rodziców. Przede wszystkim, obca jej była trauma holocaustu. Z myślą o młodych powołano więc w ramach TSKŻ sekcję młodzieżową, ale w krótkim czasie okazało się, że jej propozycja nie przemawiała do młodego pokolenia szczecińskich Żydów. Przywódcy organizacji byli tego świadomi, o czym przekonuje wypowiedź sekretarza oddziału TSKŻ, Izraela Białostockiego, który na łamach „Naszego Głosu” będącego lokalnym dodatkiem do „Fołks Sztyme” stwierdzał: „Czas dokonać rewizji pojęć starych o młodzieży. Dość „zaskorupienia” się klubów – ma być i miejsce dla młodzieży” (4). Ta i inne utrzymane w podobnym tonie wypowiedzi otwierały drogę do włączenia w działalność towarzystwa tak nietypowego na pierwszy rzut oka zjawiska jakim był zespół big-beatowy.

Jak w wielu opowieściach opowiadających o prehistorii polskiej muzyki młodzieżowej, wszystko zaczęło się od Radia Luxemburg, którego z wypiekami słuchała „mniej grzeczna” część nastolatków w Polsce. Jeden z członków zespołu, Franek Gecht, tak po latach wspominał popaździernikową atmosferę: „Polski Październik oznacza nie tylko zmiany polityczne, a też nową muzykę dla nas, nastolatków. Ojciec Mietka stracił pracę, Mietek zyskał za to bardzo nowoczesne radio „Undine”. Audycje „Radia Wolna Europa”, a szczególnie „Radia Luxemburg” wypełnione nową ciekawą muzyką zaczęły wypełniać nasz wolny czas. Zaczęliśmy od jazzu i szybko przeszliśmy na rock’n’roll. Nasi faworyci to Elvis, Paul Anka, Tony Steel, Conie Francis i Brenda Lee. W 1958 Włodek Faingold wyjechał do Kanady i przysłał stamtąd paczkę z płytami. Pojawił się zespół instrumentalny The Shadows, a później The Beatles i setki innych. Naśladowaliśmy ich wygląd zewnętrzny, ubrania i fryzury. Zaczęliśmy tańczyć inaczej. W 1959 uczymy się „lipsy” na kolonii w Srebrnej Górze. Starsze pokolenie kręci nosem” (5). Muzyka staje się coraz ważniejsza w ich życiu.

Bezpośrednim impulsem dla powstania zespołu okaże się pobyt Mietka Klajmana na kolonii letniej w Pleniewie w 1961 r. Jej uczestnikami są również zaczynający muzyczną karierę łodzianie, Adam Hauptman i Marian Lichtman. Ten drugi stanie się za czas jakiś jednym z Trubadurów. Na razie obaj upewniają młodego Klajmana w tym, że rock’n’roll jest muzyką, która nie wymaga wielkich umiejętności i przy odrobinie dobrych chęci można szybko nauczyć się najprostszych melodii. Po powrocie z kolonii szczecinianin kupuje swą pierwsza gitarę i w myśl instrukcji nadsyłanych pocztą przez Hauptmana próbuje grać. Piłka nożna, która była dotąd pierwszą miłością Klajmana schodzi na plan dalszy, choć jeszcze do 1963 r. będzie on z powodzeniem grał w juniorach Pioniera Szczecin.

Do tego, aby stworzyć zespół muzyczny potrzeba jednak innych zapaleńców. Bardzo szybko do Klajmana znającego już sześć najważniejszych akordów dołączyli inni – Mietek Lisak, posiadający słuch absolutny i grający najpierw na akordeonie, a od 1962 r. na gitarze, a przede wszystkim Sioma Zakalik, który wyróżniał się tym, że jako absolwent Państwowej Szkoły Muzycznej potrafił czytać nuty. Choć jego szkolnym instrumentem były skrzypce, szybko porzucił je na rzecz perkusji. Po jakimś czasie, gdy do zespołu dołączył Józek Laufgas, obarczono go obowiązkami wokalisty i chyba z tego powodu uważany był na zewnątrz za lidera grupy, choć niekwestionowanym przywódcą w obrębie zespołu był Klajman.(6) Do roli frontmana pretendowały Zakalika z pewnością warunki fizyczne, był jak przystało na młodzieżowego idola nad wyraz przystojny. Do zespołu szybko dołączył również grający na pianinie Kuba Ciring, który umiejętności muzyczne wyniósł z domu (jego matka była nauczycielką w szkole muzycznej) oraz Olek Kuperberg, który przyniósł do zespołu samodzielnie wykonaną gitarę basową. To mówi wiele o ówczesnych trudnościach, jakie stały przed zespołami „mocnego uderzenia”. Nie było instrumentów, nie było umiejętności, ale chęci ogromne.

Pozostało wymyślić nazwę. Stanęło na Następcach Tronów, która choć kojarzy się biblijnie nie ma ze świętymi księgami nic wspólnego. To zresztą, jak się zdaje, by nie przeszło, nie były to czasy, kiedy zespół grający ostrą muzykę mógł tak bezpośrednio nawiązywać do biblijnych inspiracji jak choćby współczesny 2Tm2,3. Nazwa zespołu wzięła się mianowicie z innej fascynacji kulturą zachodnią – kina. „Następcy Tronów” był tytułem włoskiego filmu, jaki na początku lat 60, gościł na ekranach polskich kin. Chłopakom przypadł on bardzo do gustu, a melodia z niego stała się oficjalnym sygnałem, czy jak chcą niektórzy, hymnem grupy. Zespół grał początkowo, tak jak i inne polskie big-beatowe zespoły, znane angielskie przeboje. Klajman wspomina po latach, że chyba jako pierwsi w Polsce grali You really got me z repertuaru The Kinks. Jak się okazuje dostęp do muzyki zachodniej był całkiem niezły. „Piosenki The Beatles graliśmy dwa tygodnie po ukazaniu się w Anglii” (7) – twierdził założyciel grupy, a historyk zadaje sobie pytanie o szybkość przenikania wpływów zachodniej popkultury w obręb siermiężnej gomułkowskiej przestrzeni kulturalnej. O tym jak te wpływy były żywe świadczy olbrzymia ilość powstałych wówczas zespołów i wykonawców big beatowych. Triumfy święcili Czerwono-Czarni i Niebiesko-Czarni, a dwie edycje organizowanego w Szczecinie Festiwalu Młodych Talentów odkryły takie gwiazdy jak Czesław Niemen, Karin Stanek, Mira Kubasińska czy Tadeusz Nalepa. Warto zaznaczyć, że Następcy Tronów nie byli wyjątkiem wśród żydowskiej młodzieży. Podobne zespoły działały w innych miastach. W pamięci ówczesnych obserwatorów sceny muzycznej pozostały takie grupy jak łódzkie Śliwki czy wrocławskie Nastolatki. Członkowie tych grup spotykali się systematycznie na letnich obozach organizowanych przez TSKŻ.

Pierwszy ważny koncert odbył się w 1962 roku w szczecińskim Klubie Kolejarza. Z relacji członków zespołu wynika, że spodobał się on zebranej publiczności, a szczególny aplauz zyskał przedstawiona wersja utworu If I had a Hammer z repertuaru Pete Seegera.Wkrótce po tym wydarzeniu Następcy Tronów uzyskali zgodę na odbywanie prób w szkole im. Icchaka Lejba Pereca zlokalizowanej w szczecińskiej dzielnicy Niebuszewo, a studencki klub TSKŻ przygarnął ich pod swoje skrzydła na ulicę Słowackiego. Opiekunem zespołu z ramienia tej instytucji został Marek Laner. Z pierwszymi próbami łączy się anegdota przytaczana przez ówczesną przewodniczącą Koła Studenckiego, Różę Król, którą skierowano do dyskretnej obserwacji poczynań muzyków, ćwiczących swoje utwory w auli, której istotne wyposażenie stanowił rzadki wówczas telewizor. Zachodziła obawa, że „młodzi barbarzyńscy” uszkodzą bądź zniszczą tak cenny nabytek szkoły (8). Do niczego podobnego nie doszło, chłopcy okazali się dobrze ułożonymi ludźmi, a mozół wielogodzinnych prób zaczął przynosić zaskakująco dobre efekty. Zespół z wolna stawał się lokalną atrakcją. Młodzież z coraz większym entuzjazmem przyglądała się poczynaniom muzyków. I nie chodzi w tym przypadku jedynie o młodzież żydowską, bowiem popularność grupy skutecznie zaprzeczała etnicznym podziałom. Dziś doprawy trudno sobie wyobrazić 20 tys. tłum młodych szczecinian zebrany na jakimkolwiek rockowym koncercie w Parku Kasprowicza, a w 1965 r. podczas konkursu „Na nas czeka zlotowa Warszawa” Następcy Tronów grali właśnie przed taką publicznością.

Od roku 1963 grupa zaczęła tworzyć własny repertuar. Szło to równolegle ze zmianami jakie następowały na polskiej scenie rozrywkowej. Za główny impuls do powolnego odchodzenia od kopiowania zagranicznego repertuaru uznaje się hasło rzucone podczas festiwalu w Sopocie Niebiesko-Czarnych: „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” (9). Współgrało to z oczekiwaniami władz, którym zależało na odwiedzeniu młodzieżowych twórców od powielania niebezpiecznie rozluźnionych zachodnich wzorców, a więc, posługując się cytatem z ówczesnej prasy „kultu tupetu, zgrywy i wygłupu”(10). Tego ramy socjalistycznej moralności zaakceptować nie mogły, stąd polski big-beat był wyraźnie ugrzecznioną wersją tego, co działo się po drugiej stronie „żelaznej kurtyny”. Następcy Tronów nie odbiegali od tego schematu. Tytuły ich piosenek mówią wiele o charakterze wykonywanego repertuaru. Puste pola, Bukiet róż, Zaproszę cię na lody czy Łzy to tylko niektóre z nich. W tekstach było sporo poezji i charakterystycznej dla utworów z tamtego czasu nostalgii, czego dobrą próbkę znaleźć można w refrenie piosenki Zagubione wspomnienia: „Nie budź wspomnień, niech drzemią / Skulone pod latarniami / I one w liść zeschły się zmienią / I my już nie ci sami” (11). Autorem tych słów były dwie zaprzyjaźnione z zespołem studentki poznańskiej polonistyki Krystyna Biercewicz i Luba Zylber. Teksty dla Następców Tronu pisali również inni m.in. Roza Pojman, która po latach została żoną Klajmana. Z czasem dziewczyn wokół zespołu zaczęło się pojawiać coraz więcej. Rzecz jasna, w dobrym tego słowa znaczeniu. Niektóre tylko kibicowały, inne muzykowały razem z podstawowym składem grupy. Były to śpiewające w chórkach Tosia Laufgas, Sara Ptaszyńska i Lunia Szyfer oraz przejmujące od czasu do czasu rolę solistek dwie panny nChmielnickie, Basia i Ruta. Skład zespołu w trakcie działalności grupy ewoluował – jedni przychodzili i szybko odchodzili, inni zostawali w nim na dłużej. Wśród niewymienionych dotąd muzyków warto przypomnieć Franka Gechta, Wojtka Tesznera, Michała Szumana oraz Szurika Alexa Chmielnickiego. Następcy Tronów nie byliby w komplecie, gdyby pominąć techników pracujących z zespołem, Bogdana Puszkarczyka, który bodaj jako jedyny nie posiadał żydowskich korzeni, i Allena Żelechowskiego.

Zespół płynął wyraźnie na fali big-beatowej mody. O jej rozmiarach świadczyć mogą wyniki ankiety opublikowanej na przełomie 1966/67 r. przez „Głos Szczeciński”, będący organem KW PZPR w Szczecinie. Wśród dziesięciu najpopularniejszych sposobów spędzania wolnego czasu czytelnicy gazety wymienili „słuchanie muzyki big-beatowej”, a wśród najważniejszych wydarzeń mijającego roku znalazły się „występy zagranicznych zespołów big-beatowych” (12). Głód zachodniej kultury był więc ogromny. Występy The Animals, The Artwoods, Cuby and Blizzard czy zakończony skandalem koncert The Rolling Stones w 1967r., nie były w stanie go zaspokoić. Zespoły takie jak Następcy Tronu objeżdżały polskie miasta, dając publiczności namiastkę niedostępnego świata. Grupa koncertowała m.in. w Łodzi, Wrocławiu, Koszalinie, Zgorzelcu, zagrała również przed niemiecką publicznością we Frankfurcie nad Odrą. Często szczecińska grupa brała udział w imprezach o jednoznacznie propagandowym charakterze, tak było podczas wspomnianego już koncertu w Parku Kasprowicza, tak było w trakcie „Rejsu Przyjaźni”, który odbywał się po Odrze od Wrocławia do Szczecina.

Tak silny splot muzyki młodzieżowej z oficjalną machiną propagandową był charakterystyczny dla ówczesnej polityki kulturalnej państw bloku wschodniego. Z sytuacją taką będziemy mieli do czynienia aż do połowy lat 80., a więc do powstania niezależnej sceny rockowej, która na podobne kompromisy nie musiała już z władzą chadzać. Następcy Tronów nie byli więc w tym przypadku czymś wyjątkowym - w podobnych imprezach brały udział wszystkie chcące koncertować i nagrywać zespoły spod znaku „mocnego uderzenia”.

Uczestnictwo we wspomnianych imprezach wynikało też z formalnej przynależności zespołu do studenckiego klubu TSKŻ. Instytucja łożyła na grupę i miała swoje wymagania. Stąd w repertuarze Następców Tronów znaleźć można również popularne piosenki żydowskie, z których największym powodzeniem cieszył się utwór „Kinder Yorn” (13). Przyznać jednak trzeba, że twórczość żydowska stanowiła wąski margines w repertuarze zespołu, co spotykało się ze sprzeciwem starszych przedstawicieli szczecińskiej społeczności, nie potrafiącej zrozumieć muzycznych fascynacji młodszego pokolenia. W grudniu 1966 r. w „Naszym Głosie” ukazał się artykuł jednego z przywódców szczecińskiego towarzystwa.

„Zabrali się do własnej melodyjki - pisał M. Wertel - która z piosenką żydowską niewiele ma wspólnego. Przede wszystkim powstał zespół muzyczny, który nadał sobie nazwę „Następców Tronów”. Owszem – zespół ten gra nienajgorzej, ale wyłącznie … big-beat i jeszcze jakieś takie straszliwe wywrzaskiwanki. Ściąga to oczywiście na ulicę Słowackiego ludzi z całego Niebuszewa (…) kilka dni temu w czasie próby big-bitowych „Następców Tronów” doszło do tego, że w naszym klubie wybito szyby (…) Nic więc dziwnego, że kierownik naszego klubu TSKŻ nie chce wydawać „gniewnym” książątkom instrumentów  muzycznych. Nic dziwnego, że sekretarz szczecińskiego oddziału TSKŻ jest oburzony zachowaniem tej młodzieży” (14).

To klasyczny przykład konfliktu pokoleń. Uwagę zwraca jednak zmiana jaka dokonała się wśród żydowskiej społeczności na przestrzeni jednego/dwóch pokoleń. Mówiąc obrazowo, ojcowie i dziadowie Następców Tronów spierali się o wielkie idee, w kręgu ich zainteresowań był syjonizm, anarchizm, socjalizm czy komunizm. To były ogniska zapalne. W latach 60. zostało z tego bardzo niewiele albo nic. Nie ma sensu spór o to co było lepsze - to byli po prostu inni ludzie i inne czasy. W momencie, gdy starszyzna gromiła młodych za ich styl bycia, ci odnosili największe sukcesy.

W 1966 r. zespół zajął pierwsze miejsce w odbywającym się w kinie Colosseum, a organizowanym przez „Sztandar Młodych” Konkursie Młodych Talentów. Co prawda podzielili tę lokatę, z niezwykle popularnym wówczas szczecińskim zespołem Kontiki, ale to tylko pokazuje skalę lokalnej popularności Następców Tronów. Rok później podobny sukces – pierwsze miejsce w konkursie na najlepszy muzyczny zespół województwa szczecińskiego. Również ex aequo, tym razem z zespołem o charakterystycznej dla tamtych czasów nazwie Pięć Smutnych Spojrzeń.

Podczas odbywającego się 1 czerwca konkursu grupa słyszała dobiegające z publiczności okrzyki „Żydzi do Palestyny”. Z przejawami antysemityzmu członkowie Następców Tronów spotykali się wcześniej. Były to jednak, jak sami wspominają, rzadkie przypadki. Okrzyki, które rozległy się podczas występu na kortach tenisowych zapadły jednak członkom głęboko w pamięć. Był to bowiem początek końca zespołu i dobrze znanego im świata. Wkrótce rozpoczęła się wojna sześciodniowa, która posłużyła partyjnym władzom do rozpalenia antysemickich nastrojów.

Początkowo zespół nie odczuwał politycznej zmiany jaka zachodziła w kraju. Co więcej, udało się mu zorganizować profesjonalne nagrania w Polskim Radiu Szczecin. Zarejestrowano wówczas takie utwory jak Papieros, Dla ciebie zawsze jest maj, Kudłacze oraz Żołnierze idą na front (15). Dość sporą popularnością cieszyły się zwłaszcza dwa, często emitowane w radiu utwory Następców Tronów, Wozy jadą na zachód i Czy słyszysz płacz wietnamskich dzieci? Ten drugi był klasycznym protest-songiem - popularną i pochwalaną przez ówczesne władze formą muzyczną, w której krytykowano polityczne poczynania państw zachodnich. Jak się po latach miało okazać, utwór ten jest prawdopodobnie jedynym zachowanym w taśmotece Polskiego Radia nagraniem szczecińskiej grupy (16). Po radiowej przygodzie był jeszcze w 1968 r.  Konkurs Piosenki Żołnierskiej w Koszalinie, na którym zespół przeszedł bez większego echa. Nie było to zresztą najlepsze miejsce dla ówczesnej młodzieży żydowskiej.

Rok 1968 wywrócił ich świat do góry nogami. Z licznej grypy muzyków jacy przewinęli się przez Następców Tronów w kraju pozostali jedynie Kuperberg i Szuman; Klajman i Zakalik wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych; Lisak mieszka w Göteborgu, a Gecht w Izraelu. Żaden z nich nie zajmuje się zawodowo muzyką, która skończyła się wraz z ich młodością. Na moje pytanie, o to jak dziś wspomina grę w zespole, Klajman odpowiedział: „To był piękny czas naszej beztroskiej młodości i wszyscy zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi” (17). Tak mogłoby brzmieć zakończenie tej historii, ale ma ona jeszcze swój wzruszający epilog. Przy okazji odbywającego się w czerwcu 2003 r. zjazdu „Mini-Reunion ‘68”, Następcy Tronów zagrali raz jeszcze. Nie był to koncert z prawdziwego zdarzenia, ale jam session dla znajomych. Dostarczyło ono uczestnikom wielu wzruszeń, ale i przysporzyło nerwów, o czym zaświadcza relacja Lisaka: „Usłyszeć po raz pierwszy od 40 lat te same teksty, które się śpiewało kiedyś na scenach tutaj w Szczecinie. To jest duża sprawa. Jako poważny profesor, akademik z gitarą bigbitowej formacji poczułem się świetnie. To był powrót do młodości, do dzieciństwa. Wspaniała sprawa. Naprawdę się wzruszyłem, ale i kosztowało mnie to trochę nerwów” (18). Czy Następcy Tronów kiedyś jeszcze zagrają? Tego przewidzieć nie można, ale historia szczecińskiego zespołu wydaje się na tyle ciekawa, aby mogła zaistnieć w świadomości zainteresowanych kulturą powojenną w Polsce.

Druk: „Biuletyn IPN” 2005, nr 11

Przypisy

  1. Por. J. Pluciński, Ludność żydowska na Pomorzu Zachodnim w latach 1946-1949, Przegląd Zachodniopomorski 1969, nr 3, s. 53 ; J. Mieczkowski, Żydzi, Niemcy i Ukraińcy na Pomorzu Zachodnim w latach 1945-1956. Liczba, położenie i działalność polityczna, Szczecin 1994.
  2. Por.: A. Cała, Mniejszość żydowska, [w:] Mniejszości narodowe w Polsce. Państwo i społeczeństwo polskie a mniejszości narodowe w okresie przełomów politycznych (1944-1989), pod red. P. Madajczyka, Warszawa 1998, s. 263-269.; J. Mieczkowski, „Wielka polityka” w pracach ogniw Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów na ziemiach zachodnich I północnych Polski w latach 1950-1956, [w:] Ziemie zachodnie i północne Polski w okresie stalinowskim, pod red. C. Osękowskiego, Zielona Góra 1999, s. 219-227.
  3. J. Mieczkowski, Zarys dziejów szczecińskiego oddziału Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w latach1950-1989, [w:] Żydzi szczecińscy. Tradycja i współczesność, pod red. K. Kozłowskiego I J. Mieczkowskiego,Szczecin 2004, s. 59
  4. Cyt. za: Ibidem, s. 62.
  5. F. Gecht, Następcy Tronów, Biuletyn „Reunion ‘68”, zima 1998/99, nr 7.
  6. Relacja Bogdana Puszkarczyka z 11 października 2005 r., w zbiorach autora.
  7. Relacja Maxa Mietka Klajmana z 4 października 2005 r., w zbiorach autora.
  8. Relacja Róży Król z 3 października 2004 r., w zbiorach autora.
  9. P. Zieliński, Scena rockowa w PRL. Historia, organizacja, znaczenie, Warszawa 2005, s. 19.
  10. T. Toborek, Początki big-beatu w prasie polskiej, Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej 2002, nr 10, s. 62.
  11. Relacja Maxa Mietka Klajmana …
  12. 10 razy naj…, Głos Szczeciński 1966/1967, nr 310.
  13. F. Gecht, op. cit.
  14. Cyt. za: J. Mieczkowski, Zarys dziejów szczecińskiego oddziału Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów…
  15. Relacja Maxa Mietka Klajmana …
  16. M. Frymus, Następcy Tronów, Pogranicza 2003, nr 4, s. 88.
  17. Relacja Maxa Mietka Klajmana …
  18. Szczeciniacy po latach. Relacje uczestników szczecińskiego zjazdu „Mini-Reunion ‘68”, opr. M. Frymus, [w:] Żydzi szczecińscy. Tradycja i współczesność…, s. 177.



If so, you are about 50 years too late, as this is the story of one special big beat group from Szczecin, Poland. In the beginning of the 60s, Szczecin was still a city with a visible presence of Jews, it might not have been 30.000 people (making 40% of the city population), as in 1946, but still several thousand Jews were living in the city to which they came after World War II. Young Jews from that time were as fascinated with the new wave of Western music as their peers from around the world, so the idea to make a big beat group was only a logical consequence.

Mietek Klajman decided to start a band after coming from a summer camp where he met friends from Łódź who had already been performing. He quickly learned how to play six basic chords and was joined by Mietek Lisak, Sioma Zakalik, Józek Laufgas, Kuba Cirring and Olek Kauperberg (who provided the group with a self-made bass guitar). As any other rock band, the group came to the point of choosing a proper name and came up with “Następcy Tronów,” which was the Polish translation of the title of Masseli’s movie “I Delfini” and approximately means “heirs to the thrones”. The group was taken under the care of the Jewish Culture Club and provided with a place to practice in the Perec School, which came to be a bit problematic as the room in which they were practicing was equipped with a very expensive item – a tv-set and the risk of destroying it by young rebellious people was way too serious for the teaching body. The group, however, was given discreet supervision and proved themselves to be trustworthy.

The group was getting attention from audiences and even performed for 20,000 people during rock festivals. Their repertoire consisted both of covers like “you really got me” by the Kinks and their own songs, including the only saved recording - a protest song “Płacz wietnamskich dzieci” (Cry of the Vietnamese Children), which was supported by the Communist government aiming to criticize US politics and military actions. Formally part of the Youth Section of the Jewish Culture Club, the group also performed traditional Jewish songs, but their number was not high enough for the older members of the community.

Następcy Tronów had a good reception during festivals and concerts and might have been well recognized in Poland, but after 1968, when the repressions of the communist government targeted Jews, only two of the members stayed in Poland. Their friends however could listen to them once more in concert during a reunion for those who left Poland in 1968, however that is not the end of the story of their songs. In 2012, another Szczecin band covered their “Płacz Wietnamskich Dzieci” just changing it to the “Cry of the Afghani children”. (source)
2 comments
Posted in , , , ,

Les Halmas - Hop (1997)


Les Halmas is a duo made up of bassist of Ne Zhdali ,cult Estonian klezmer-avant band, Ilja Komarov, and Swiss female drummer (and later Komarov's wife) Trixa Arnold in 1994 in Luzern. Ne Zhdali was one of most respectable avant prog band in former USSR, but when in 1991 band's founder Leonid Soybelman immigrated to Israel (and later in Germany), band in fact was disbanded. Bassist Ilja Komarov immigrated to Switzerland soon.

Les Halmas music is freaky combination of excellent Ilja 5-string fretless bass sound and Trixa's electronic noises and effects, plus all possible kind of drumming and percussion. Trixa sings in Russian,English,Italian and German as well. Quite often band played with different collaborators.


Starting from 1995 band recorded 4 albums on ReR label. On their debut Ne Zhdali guitarist Leonid Soybelman participated as guest musician (between others). At the same time duo participated in many side projects with different artists (not only musicians: for example , they toured and even recorded one album as "Shar" ("Balloon" in Russian) with Judy Dunaway,well-known and notorious for her compositions and improvisations for balloons. Last album was released in 1999. In 2002 with Russian band Henky Hammok they recorded dark avant-ambient album (as "Las Kalugas"). (progarchives)
1 comment
Posted in , ,

Clivage - Regina astris (1977)


Andre Fertier's Clivage is one of the most impressive, unheralded, French ensembles. Finding themselves in no-man's land betwixt Indian music, jazz, drone and progressive rock styles, the ensemble created three fascinating albums well worth the attention of those who seek music that falls in the cracks between genres.

The group's debut album is probably their signature statement. Featuring four long tracks, Regina Astris sets the stage for this ensemble's mesmerizing music. Instrumentally, the rhythm section is based on Armand Lemal's perucssion and Patricio Villaruel's tablas, upon which Fertier (guitar and keys), Jean Pierre de Barba (sax), Claude Duhaut (bass), and Mahmoud Tabrizizadeh (violin) weave a spellbinding tapestry, a sound that is reminiscent of Shakti, Archimedes Badkar, Oriental Wind, Aktuala and other similar groups where jazz meets the east. The drone stylings of the raga-esque music give the overall feel a trancy atmosphere where a drone is set up, and over the course of each piece, a build up slowly emerges where the instrumentalists improvise over the rhythms, continuing to advance the intensity of each piece. It ends up being over all too quickly, a virtual delight transcending several genres that should appeal to fans of east-meets-west music.


The group's second album, Mixtus Orbis, continues from the first while expanding the line-up to incorporate a much wider instrumental palate. Jean Querlier joins on oboe, sax and flute, as well as two string bass players, two celloists, second tabla player Michel Delaporte, drummer Claude Salmieri and soprano Brigitte Toulson. The large ensemble infused a more classical symphonic feel to the music which, strangely enough, reminds me of Gil Evans work with (and without) Miles Davis merged with Visions of the Emerald Beyond/Apocalypse-era Mahavishnu Orchestra. The move away from the trance/drone states of Regina Astris is, perhaps, less transcendant and absorbing than the prior effort, but, at the same time, it is good to see Fertier move the music into completely new directions. But, for Side 2, and the three-part suite "Fatoum Astris," familiar territories are once again visited with a return to the tabla-impelled trance structures. The finale, "Youssoufia," combines chanting, vocals and virtuoso oboe to point at the ensemble's final release.

Clivage's third album was recorded about five years after the group's second album and by this time, they had moved to shorter pieces and a smaller ensemble of Fertier, Quelier, Tabrizizadeh, Villaroel and bassist Christian Gentet. They still show the penchant for bringing in multi-ethnic influences, although there is a strong move towards concise and jazzy structure, and while the tablas are still involved, they seem less of a driving impetus. There are some vocals, singing and chanting, and quite often the band reaches the peaks of Regina Astris, although not as consistently. The greater presence of fretless bass adds a different timbral presence, especially close to the middle of the album's nine tracks. It is perhaps the album's instrumental diversity that is its strength, as the long, trancy compostions of the early years have been totally refined here. While Regina Astris remains the band's finest moment, all three albums are worth checking out. The different variations of the east meets west mosaic on these is a pleasure to behold. (Mike McLatchey)
4 comments
Posted in , , , ,

Lubomyr Melnyk ‎– KMH: Piano Music In The Continuous Mode (2007)


Lubomyr Melnyk to 63 letni kanadyjski kompozytor i pianista pochodzenia ukraińskiego. Kilka lat po tym kiedy Steve Reich skomponował Piano Phase, Melnyk rozpoczął pracę nad unikalnym stylem gry na fortepianie. Nazwał go Continuous Music i polega on na ekstremalnie szybkim graniu nut i całych ich sekwencji o różnym czasie trwania. Arpeggia nakładają się na siebie i interferują tworząc harmonie, a przy niemalże ciągłym pedałowaniu całość mocno rezonuje. Ujmując to w proste słowa: szybkie odgrywanie kombinacji akordów powoduje utrzymanie nieprzerwanego strumienia dźwięków. Lewa i prawa dłoń pozostają od siebie niezależne i niczym dwa różne prądy tworzą piękną rzekę muzyki.

Lubomyr Melnyk poświęcił się bez reszty opanowywaniu Continuous Music,  techniki w której trzymając się nut, należy jednocześnie uwolnić swój umysł i pozwolić ponieść się muzyce. Uważał, że klasyczne wyszkolenie tworzy zbyt wiele barier, za bardzo usztywnia i blokuje muzyka, a jego styl pozwala czerpać przyjemność z grania i sprawia, że pianista zżywa się ze swoim instrumentem. Lata treningu doprowadziły go do stanu, w którym gra staje się dla niego strumieniem świadomości. To dla niego pełna ekstazy medytacja. Dzięki swojej determinacji nie tylko doprowadził ten unikalny styl do perfekcji, ale też zdobył dwa światowe rekordy jako najszybszy pianista (odgrywając każdą dłonią 19,5 nuty na sekundę) i w zagraniu największej ilości nut w godzinę (osiągając wynik 93 650 nut w dokładnie 60 minut). (muzykoteka)


Lubomyr Melnyk (*1948) is a Canadian composer and pianist of Ukrainian origins. During the 1970's he began developing his own unique language for the piano - called Continuous Music - and with it, a stupendous physical and mental technique that is totally unprecedented in the history of the piano. Melnyk, without regard for fame or fortune, has steadfastly devoted his life to the pursuit of pianistic love and excellence, only releasing a few pieces (piano solo or in combination with strings or horns) on vinyl and later on CD-Rs in very small runs.

Lubomyr Melnyk, while finding the contemporary classical music of the time to be far too based on the spectacle, began creating his Continuous Music by rapidly projecting pure chordal sounds (sometime broken) through time, by maintaining a continuous and unbroken stream of tones that build a chain of patterned links, seamless and effervescent, usually with the pedal sustained non-stop. Melnyk has shown a remarkable, almost religious devotion to the piano, always striving to discover new horizons in the physical process of playing the instrument. And as a result, he has carried the art of the piano to unknown and uncharted territories  where the mental and physical activities of the piano blend into a meditative and metaphysical dimension.

Melnyk was undoubtedly inspired by the music of Terry Riley and Steve Reich, who had, in turn, been inspired by the Gamelan music of Bali as many of the Minimalists were. Although his music is generally classified as Minimalism, Melnyk strongly refuses that term preferring to call his music Maximalism, much like Charlemagne Palestine, since the player has to generate so many notes to create these fourth dimensions of sound. (hinterzimmer-records)
1 comment
Posted in , , ,

The Ocular Audio Experiment (2010)




Hello, my name is Alex and I have a band called The Ocular Audio Experiment, from Boston. We are releasing a new album in the coming weeks and wanted to send you a video trailer to the album. Thanks for your time and talents and I very much appreciate your help :) -Alex

The Ocular Audio Experiment, formed in 2010 by Alex Pollock, is releasing a new album, The Witch's Whispering Tomes. Years in the making, The Witch's Whispering Tomes, is a double album featuring the same 12 songs in two different styles. The first, a heavy, darkly droning mixture of psychedelic rock influences clocking in at an hour and a half. The second, is something like a doomed, satanic, Looney Tunes wagon ride into hell. The album is being released in two parts: The first, June 27th, and the second, July 11th. For more information follow the links bellow. Enjoy the ride. 

Twitter
2 comments
Posted in , ,

The Kurws - Dziura w getcie (2010)




The Kurws powstało w maju 2008 roku, jako spontaniczna konsekwencja sesji ping-pongowej, która zeszła do podziemia, gdzie tkwi do dziś. Sięgnęli po brzmienia wyrastające z tradycji punk-rocka jak i rock’n’rolla, garage/surf, kraut-rocka, zgniłego funk, nowojorskiego no-wave czy brytyjskiej sceny post-punkowej. The Kurws to punk, którego dosięgło przekleństwo postmodernizmu z całym dobrodziejstwem inwentarza. Z tym co rodzi się z fuzji i dekonstrukcji. Z ambicji, by wciąż pozostać świeżym i organicznym. To również zupełnie zwyczajny garażowy zespół, który bezczelnie podejmuje ryzyko kolektywnej improwizacji bez warsztatowego przygotowania, po cichu licząc na to, że się nie skompromituje.(last.fm)

O The Kurws było głośno zanim jeszcze można było usłyszeć ich jakiekolwiek nagrania. Nie dążyli jednak do rozgłosu. Ogrom pracy środowiskowej, jaką na co dzień wykonują sprawia, że nie da się ich nie znać – to aktywiści związani z alternatywną sceną muzyczną Wrocławia od lat, organizujący tu koncerty, akcje społeczne, współpracujący z ważnymi festiwalami muzycznymi, tworzący lub ściśle współpracujący z Centrum Reanimacji Kultury. Wieść o ich kolaboracji rozniosła się w świat najzwyczajniej pocztą pantoflową.

Debiutancki album The Kurws wypełnia instrumentalny post-punk. Tego rodzaju przedsięwzięcia, czasem pojawiające się w historii punk-rocka, krytycy zazwyczaj określali dość nieszczęśliwą nazwą “art-punk”. Muzyka sprytnie łączy historyczne tradycje punk-rocka po obu stronach oceanu, bedąc przede wszystkim punkowo-garażowym wyrazem fascynacji m.in. awangardą, jazzem, kraut-rockiem, Rock in Opposition, no wave’m czy punk-funkiem.

Tradycyjnym instrumentom garażowego zespołu towarzyszą m.in. marimba, sample, chór, a przede wszystkim saksofon, którego obecność przywołuje szeroko pojęte tradycje fake-jazzu, punk-jazzu, a momentami nawet etiopskiego funku.

Wielość inspiracji i form zespolonych w oryginalną całość sprawia, że muzyka z albumu „Dziura w getcie” posiada pewne cechy bezczasowości, w tym sensie, że słuchając jej często zapomina się o czasie jej powstania i przenosi się płynnie w lata 90-te, 80-te, a nawet 70-te. (oficyna biedota)



The Kurws have formed in May of 2008 as a spontaneous consequence of a ping-pong session, which descended underground and remains there until today. They drew on influences, arising from punkrock as well as rock n’roll tradition, garage/surf, krautrock, rotten funk, no wave or british postpunk scene. The Kurws is punk, afflicted by the postmodernist curse with all of its benefit of inventory, where things are being born out of fusion and deconstruction. From an ambition to remain fresh and organic. At the same time it’s still an ordinary garage band, which brazenly takes the risk of collective improvising without proper musicianship, quietly dismissing the embarrassment of discredit. Fueled by this conviction they perform live, at the same time promoting their debut album called “A hole in the ghetto” (MC/CD/LP/Digital) released on autumn 2011. (last.fm)
No comments
Posted in , ,

Smoke - Carry On Your Idea (1969)


The first album by USA heavy psych/blues boogie rock band Smoke, not to be mistaken for the Michael Lloyd (West Coast) Smoke. This album was originally from 1969 and released on the UNI label - the band were originally from Texas and known as the Nomads.This album opens with the 19 minute psychedelic boogie number "M.C. Boogie" and sets the tone for the album - lot's of guitar breaks and pounding organ work on the whole album which fuses blues, boogie,underground,rock,folk in to one big pot!
3 comments
Posted in , , , ,

Soft Machine - Noisette (1970)

Elton Dean - alto sax , saxello
Lyn Dobson - soprano sax, flute, vocal
Hugh Hopper - bass
Mike Ratledge - electric piano, organ
Robert Wyatt - drums, vocals

"...Britain's best answer to electric Miles Davis" - Pulse

O grupie Soft Machine nie ma chyba sensu pisać, bo wychodzę z założenia, że jest ona doskonale znana. Gdyby ktoś jednak jakimś niefartem nie wiedział, co to za zespół i jakich wielkich wielkich muzycznych dzieł dokonał to odsyłam do wikipedii (póki jeszcze istnieje :))

Noisette is the third in our Soft Machine series, recorded January 4th, 1970 at the same concert as "Facelift" on Third, by the short-lived quintet formation of the group: Elton Dean & Lyn Dobson-reeds, Hugh Hopper-bass, Mike Ratledge-keyboards & Robert Wyatt-drums & vocals. Noisette features the rest of the concert, & showcases a band in transition from their earlier psychedelic/ progressive sound towards the jazz rock sound of Third & Fourth. It features the quintet performing versions of material from their 1st two albums as well as material not available on their studio albums. Mastered directly off of the 30 year old 15ips master tapes, this release boasts superb live sound for the time period, & includes rare, unseen photos and liner notes by Aymeric Leroy

***

In more than an hour of music from a January 4, 1970 concert, this represents the group just after they shrank from a septet to a quintet due to the departure of Nick Evans and Marc Charig. Only one other track by these five, "Facelift" (on Third), has previously been released; the five-man lineup would be short-lived, as soprano saxophonist/flautist Lyn Dobson would leave in early 1970. This is at least the sixth release of archival, non-album Soft Machine material from the late 1960s and early 1970s, counting their BBC Peel Sessions compilation, Live at the Proms 1970, Live at the Paradiso 1969, the 1971 show on Virtually, and the previously unreleased 1969 tapes on Spaced. Apparently the well of unissued material from the era is much deeper than anyone thought, and it could be that, all things considered, this release is among the best of the lot. The sound is decent; it's certainly better than it is on Live at the Proms 1970. There is a good selection of material from the Third era, not all of which made it onto their studio albums, including "Moon in June," "Eamonn Andrews," "Mousetrap," and "12/8 Theme" (this last track appearing on disc here for the first time). There's also "Esther's Nose Job" from the second album and Kevin Ayers' "We Did It Again" from the debut. At this point the Soft Machine were becoming more of a jazz group than a rock one, and almost wholly instrumental, except for some scattish vocals from Robert Wyatt and Lyn Dobson once in a while. Principally the tone is that of high-energy with occasionally frenzied soloing and dueling between Ratledge's electric keyboards and the saxophones, underscored by Wyatt's busy drumming and Dobson playing the flute in the Roland Kirk talk-play style on "Backwards," --- Richie Unterberg
2 comments
Posted in , ,

Charlie Tweddle - Fantastic Greatest Hits (1974)



Country-Beefheart on acid

Charlie Tweddle. What a name. Figured it had to be a stage name, but nope, he's a real Tweddle from a long line of Tweddles. Also figured his obscure 1974 album would be the story when I met him, and nope again, it's just one of many crazy projects he's worked on in his life.

Charlie's a good guy. Very warm and open. Has a wonderful wife and carries himself like a simple, old-fashioned country boy. Before long it becomes apparent that he's anything but. Yes, he was raised in a Kentucky cabin with no running water or electricity, and yes, he's picked watermelons and designs roadkill cowboy hats for a living, but Charlie's art is as savvy and calculated as it gets – not one effect or detail escapes his attention.

Fantastic Greatest Hits was created after a long chain of events including a lead guitar position in the Kansas City garage band The Prophets of Paradise, a stint in art school, a 3 year lsyrgic tour through the Haight-Ashbury, and a childhood filled with chirping crickets and UFO sightings. By the time 1971 rolled around, Charlie's pharmaceutical wanderings led him to believe he was a real life prophet and that his brand of Appalachian Psychedelia would change the world.

Instead, the LP was almost universally panned and he spun off into a deep depression from which he wouldn't emerge for several years.

Fast forward 20 or so years and his lone eccentric LP would become a highly sought-after (and befuddling) psychedelic artifact, quietly championed by the few who had the great fortune to run across a copy in a flea market or thrift shop. Give this album some time, we think (and hope) you will find it rewarding in some small or big way. --- Will Louviere 


We are happy to announce the reissue of eccentric folk artist Charlie Tweddle's self-released 1974 LP Fantastic Greatest Hits, a unique blend of psychedelic country and tape experiments.

Charlie felt sure his new style of music would take the world by storm – it didn't work out that way. Recorded in 1971, 500 copies of Fantastic Greatest Hits were pressed in 1974 under the name Eilrahc Elddewt with extravagant packaging. The LP was hand-distributed and received only minimal positive feedback; sales were poor.

Why? Well for one, side two of the album is 25 minutes of chirping crickets and sound fragments. The abrupt patches of dead air on side one probably didn't help much either. More than a few of these albums were returned as "defective". Of course, all of these production moves were intentional.

The CD was transferred from a copy of the original album. It includes six unreleased tracks from the same period as well as all of the original artwork in a fold-out digipak. We hope you find it as nice and as interesting as we do. (companionrecords)
1 comment
Posted in , , ,

Rotary Connection - Songs (1969)


Rotary Connection to grupa, z którą mam zawsze jakiś problem. Nie jestem szczególnym fanem i nie lubię praktycznie żadnego albumu oprócz obecnie prezentowanego. To grupa, która była jedną z najpopularniejszych w kręgach flower-power obok The Mamas And The Papas. Co jednak odróżnia ją od wszystkich to wpływy muzyki soulowej. Na płycie "Songs" znajdują się tylko covery innych wykonawców, ale w rewelacyjnych wykonaniach i niesamowitych aranżacjach - aż ciarki przechodzą.

[ENG]

Rotary Connection's psychedelic chamber soul continues to sound ambitious and progressive decades after the group's departure. Instantly recognizable from the dramatic string arrangements of Charles Stepney and the five-octave voice of Minnie Riperton, the group released six albums between 1967 and 1971 that combined rock, soul, and psychedelia to theatrical and occasionally transcendental heights. The racially mixed group never really broke out of the Midwest, a region in which they frequently played out. Their failure to become more than a regional cult act can be partly attributed to their management's decision to spurn a slot at Woodstock in order to play a more lucrative festival in Toronto. Despite some patchy albums and poor management decisions, Rotary Connection's status as an influential cult group has steadily risen since the '70s.



Marshall Chess, son of Leonard Chess, conceived Rotary Connection in 1967 for Cadet Concept -- an upstart subsidiary of his father's Chess label. Chess initially centered the instrumentalists around a trio of musicians from a rock group called the Proper Strangers: drummer Kenny Venegas, bassist Mitch Aliotta, and guitarist Bobby Simms. Sidney Barnes, Minnie Riperton, and Judy Hauf were added as the vocalists. Upon the group's formation, Barnes was already something of a vagabond; his resume as a songwriter, background vocalist, and solo artist was extensive. Riperton was a veteran of the Chess ranks; she worked as a receptionist in the label's Chicago office, had been a member of the Gems, and released material under the name Angela Davis. Chess musical supervisor Charles Stepney -- a legendary composer, arranger, and producer -- was brought in to direct the group. He would also implement the skills of studio musicians from the extended Chess family throughout the group's existence, such as drummer Morris Jennings and guitarists Phil Upchurch, Bobby Christian, and Pete Cosey.

Under Stepney's guidance, Rotary Connection recorded and released their self-titled debut album in late 1967. The group's spacious sound was leavened by Stepney's often gorgeous and lilting string arrangements. The album featured both originals (co-written by Stepney and a number of other songwriters, including Barnes and future Riperton spouse Richard Rudolph) and radical covers of the Rolling Stones' "Ruby Tuesday" and Bob Dylan's "Like a Rolling Stone." This became the blueprint for what would follow from the group and, as a stunning (if flawed) debut, the album falls into that old rock trap of being viewed as the only essential one the group made. That's an unfortunate fact, because the group's key factor -- the voice of Minnie Riperton -- wasn't truly given a chance to shine until the second album.

The albums Aladdin, Peace (a Christmas-themed LP), Songs, Dinner Music, and Hey Love were issued between 1968 and 1971. Though the albums include a fair amount of filler, each has some amazingly inspired moments. "Respect," for instance, was a radical reworking of Otis Redding's original; transformed into a duet between Riperton and Barnes, the song's infamous "r-e-s-p-e-c-t" call-out was left out, and the tempo was slowed down to a sultry crawl. Hey Love, bizarrely credited to the New Rotary Connection, would become the group's last record. By that time, Riperton already had a solo masterpiece under her belt -- 1970s Come to My Garden.

After the group split, Riperton continued her solo career and became one of the most beloved soul vocalists of the '70s. Breast cancer took her life in 1979, when she was just 31-years-old. Stepney passed away three years prior, at the age of 43. (Andy Kellman)
1 comment
Posted in , , , ,

Mick Farren's Tijuana Bible - Gringo Madness (1993)



To say that Mick Farren was a "jack of all trades" is putting it mildly. Starting out as a member of British pysch rockers the Deviants, Farren has traversed a long and winding career that has included such occupational descriptors as singer, journalist, novelist, non-fiction author, and — some might say — philosopher and social critic. The singer and founding member of the Deviants, he left that band in 1969 to pursue other musical goals in one of the bigger names in proto-punk, the Pink Fairies. He took a break from the musical side of things, beginning his journalistic career as a writer for the British musical weekly the New Musical Express. In 1970, Farren organized the Phun City Festival and, in the process, got on the good side of the Hell's Angels. In 1977, he returned to music on the Stiff Records solo release Vampires Stole My Lunch Money. Considered by some to be his "solo masterwork," Vampires featured the musical talents of Chrissie Hynde and Dr. Feelgood guitarist Wilko Johnson. Farren's writing endeavors — including what many call his classic work, the DNA Cowboys "sequence" — continued unabated, but his musical offerings were less frequent, but featured collaborations with some of the bigger names in the rock underground. Farren resurrected the Deviants moniker in 1984, when — after moving shop to New York City — he grouped up with former MC5 guitarist Wayne Kramer and former Pink Fairies Larry Wallis and Duncan Sanderson to record and release a London show as the album Human Garbage. Farren continued to work with Kramer, and the two released the Don Was-produced Who Shot You, Dutch? EP in 1987, and 1991's Death Tongue. The next collaborator in the Farren universe would be New York's John Collins, who worked with Farren and Kramer on the pair's Death Tongue. The subsequent project, Mick Farren's Tijuana Bible, would release Gringo Madness in 1993. After relocating to California, Farren got together with Jack Lancaster and the two released The Deathray Tapes, a live set that featured guest appearances from actor Brad Dourif and Wayne Kramer. Farren continued to work on his musical ideals, albeit from time to time, and as the century turned, Kramer and the — at least in name — resurrected Deviants released Dr. Crow in 2002, and — working with a number of different Japanese musicians — released To the Masterlock Live in Japan 2004 in 2005. Who's Watching You?, released in 2007, was — approximately — his 23rd.
2 comments
Posted in , , , ,

Salloom, Sinclair & The Mother Bear (1968)



John Bolling - bass
Phil Montgomery - drums
Tom Davis - lead guitar
Roger Salloom - rhythm guitar
Dick Orvis - piano, organ
Robin Sinclair, Roger Salloom - vocals

Chciałoby się rzec jak Kazio Marcinkiewicz "jesss....jesss .... jesss", bo udało mi się trafić wreszcie jedną z moich ulubionych płyt z dawnych czasów. Pierwszy raz słuchałem jej u przyjaciela, ale nie zrobiła na mnie wtedy większego wrażenia - byłem pewnie na innej fali zainteresowań muzycznych. Ale jakoś mi utkwiła w pamięci, bo kilka lat później wszedłem w jej posiadanie na giełdzie płyt w Hybrydach w drodze jakiegoś dilu. No i odpadłem. Przez dłuższy czas słuchałem tego non stop. Spodobało mi się brzmienie, wokale - momentami bardzo wykręcone - i ostre psychedeliczne granie oparte mocno na starej folkowo-bluesowej tradycji. Pamiętam też wygląd tego winylowego wydania. W okładce była wywiercona na wylot dziura, co zwykle oznacza, że płyta gniła gdzieś w sklepach. Zawsze mnie intrygowało, że płyty dawniej "przecenione" i przeznaczone na przemiał są obecnie białymi krukami. O samym zespole wiem niewiele, żeby nie powiedzieć nic. Jeden z tysięcy działających pod koniec lat 60-tych w USA, który pojawił się i zniknął.

[ENG]

Originally from Texas, Roger Salloom and Robin Sinclair moved to Chicago to take a part on the local Blues scene. The first album, which is a very minor collectors' item, was recorded there in 1968 for the Chess subsidiary Cadet Concept. The killer cut is a drug song called She Kicked Me Out Of The House Last Night (After This One). It features freaked-out vocals, a full organ sound and some good psychedelic guitar work. Salloom wrote seven of the eight tracks, the last one Griffin being authored by Robin Sinclair, a powerful female singer.


Salloom, Sinclair & the Mother Bear were a late-’60s psychedelic band with an energetic but clumsy mixture of blues-rock, Bob Dylan-ish folk-rock lyrics, and some generic San Francisco psychedelic-style heavy rock.

Their vocals were handled by principal singer-songwriter Roger Salloom and the more distinctive, often keeningly high tones of Robin Sinclair, whose style was at times reminiscent of that of Janis Joplin, though sometimes she went into an astronomically high range.Their sole, self-titled album was produced by Marshall Chess on the Chess subsidiary Cadet Concept. The album can be seen as a “concept album”, mainly because of the narrative element and the talking during and in between the songs.

Slightly later, Salloom and Sinclair, as the hyphenated duo Salloom-Sinclair, released an album on Cadet Concept in 1969 produced by esteemed Nashville session man Charlie McCoy.
1 comment
Posted in , , ,

VA - Hungry Krauts, Daddy!: German Psychedelic Underground 1968-1974


Like its predecessor, Kraut! Demons! Kraut! this is a label-less CD compilation, probably unauthorized but with reasonably good sound quality and annotation, of rare vintage Krautrock. As is the case with such specialist collector series, the quality dips down a bit as you get into the second volume, but it's basically comparable in style and merit to the first installment. And like Kraut! Demons! Kraut! it's more in the psychedelic style than it is in the progressive, electronic sound identified with more well-known Krautrock bands. Sometimes the reference points to famous British and American acts are clear, though the execution is often eccentric and stiff, albeit sometimes in a likable way. Staff Carpenborg & the Electric Corona, for instance, sound like an unholy mating of the Crazy World of Arthur Brown with the very early (Daevid Allen-era) Soft Machine. Motherhood offers a too-brief slice of raga-rock with "Negrito; " Gottfried von Hungsberg gets into fierce distorted electronics with "Die Insel," which will be more to the liking of party-liners who want the "classic" sort of Krautrock weirdness; "Golgatha" offers cheesy but charming Gregorian chant-cum-psychedelia, like a Teutonic variation of the Yardbirds' "Glimpses"; the John Bassman Group, actually from just over the German border in Holland, offer some variety with a strident female vocalist. Lots of Can members were involved in the rare 1968 single by Inner Space, the only track to feature famous musicians. (allmusic)
2 comments
Posted in , , ,

Hills (2010)


Hills are from Gothenburg/Sweden. They started out loosely around 2006/07 and it took some time to find their own sound. The core consists of three members, currently Hanna (drums), Kalle (bass, guitar, organ) and Pelle (guitar). It sometimes differs live, but very seldom with more than 4 musicians.

The music settles in the psychedelic and space field, provided with an experimental character and the approach to form something new and unique. Influences are diverse, ranging from krautrock to Velvet Underground. In 2009 the band released an eponymous debut on Intergalactic Tactics Records with a limited edition of 300 items.


Hills are playing freaky music just for fun, don't make any promotion - however, they received some attention plus positive reviews and consequently the vinyl debut is sold out in the meanwhile. Sulatron Records reissued the album in 2010 enlarged with two previously unreleased songs. (progarchives)
1 comment
Posted in ,

Vershki Da Koreshki – Gombi Zor (1999)


Mola Sylla - Vocal, Kongoma (Thumb Piano), Xalam
Alexei Levin - Accordion, Piano, Jew's Harp
Vladimir Volkov - Double Bass
Sandip Bhattacharya - Percussion

The task of this group - to bring the atmosphere of spontaneous meeting on stage and to find a link between traditional and modern, roots and improvisation. The metaphor of a plant - an organism that is formed by two - above and under the ground - parts. It was planted as an experiment; it stayed alive; it keeps giving its fruits.

MOLA SYLLA (Dakar, Senegal, 1956)
Vocals, mbira, xalam. Received a traditional African musical education. Came to Holland in '87 with his band Senemali . Mola is engaged in various music and dance projects in Holland. Works together with dancer Sasha Walz, cellist Tristan Honsinger and drummer Han Bennink. From the beginning - he is essential "koreshok".

ALEXEI LEVIN (St Petersburg, Russia, 1970)
Plays piano, accordion, jew's harp... Studied at the Moussorgsky Music College of St Petersburg. Has been living in Amsterdam since '89. Founder and artistic leader of Vershki da Koreshki. Works with jazz , traditional and contemporary music and dance projects and groups.

VLADIMIR VOLKOV (St Petersburg, Russia, 1960)
Plays double bass. A well-known avant-garde and classical musician. Studied at the Rimsky-Korsakov Conservatory. Together with V. Gayvoronsky he forms the Leningrad Duo and plays in various jazz and baroque ensembles in Europe and the USA. Recorded about ten albums on Melodia, Leo Records, Kuritsa, Long Arms?

SANDIP BHATTACHARYA (Benares, India)
Plays tabla. Studied tabla in the Guru-Shisya-Parampara-system and received his 'Sangit Prakabar' in 1986. Since 1990 he is an All India Radio artist from Hyderabad. Over the years he has performed throughout Europe, India, USA and Japan as a solo-artist and accompanist of well-known musicians such as Pandit Hari Prasad Chaurasia, G.S. Sachdev and others. He also made recordings ranging from Indian classical music to Jazz-Fusion and modern ballet. Since 1989 he is a regular performer in the "Series India Klassiek" concerts. (source)



On this latest release, Gombi Zor (named for a toy bear found in their farmhouse/studio), the mixture is heavy on hybrid Afro-Indian grooves, jazzy improvisation, European and Indian folk melodies. The flexibility of their improvisation (their "leaves") is anchored by the traditional grooves (their "roots"). Mola Sylla, originally from Senegal, provides the African root with vocal and percussion.

The leaves, Alexi Levin (on keyboards, accordion, mouth harp and reeds) and Vladimir Volkov (double-bass) are Russian jazz players. New to the mix is Sandip Bhattacharya, Indian tabla player and singer. Sami artist Mari Boine joins on one especially jazzy track, as does Sergey Starostin on another (singing in Old Russian). I miss the heavy Tuvan flavor of their last album, but there are still musical echoes from the Siberian steppes. (Throat-singer Kaigal-ool Khovalyg is still associated with the band, toured with them recently, but is not on these sessions.)

While their focus sometimes slips a little, Vedaki creates something exotic, surprising and so seamlessly organic it sounds derived from an ancient tradition all its own; from some land where their Russian, Indian and West African ancestors forged a common musical language centuries ago. They say, "It was planted as an experiment; it stayed alive; it keeps giving its fruits." (Brent Wilcox, Rootsworld)


Recorded in August 1998 (except LIVE) during the stay of VeDaKi in Swiss Alps in the farmhouse "La Sombeille" near La-Chaux-de-Fonds. Songs XamXam, Adiye and Fode recorded in open air.
1 comment
Posted in , , , ,

Elm - Woven Into Light (2008)


Free folk/drone project Elm, the solo guise of Jon Porras, best known for his adventures as half of the magnificent Barn Owl (without Evan Caminiti). In Jon’s own words: “Elm is simply a way for me to release the material that I record at home, usually alone and in a dense blanket of fog. For now I’m working with hazy, dreamlike atmospheres, I try to evoke an entire experience with elm, a headspace to lull in, to drift off into. I was also really inspired by the one-man black metal band thing, completely aside from the actual music, the ability for one person to create the experience of an entire band or orchestra was really appealing to me. I want to exploit the capabilities of home recording and home production to evoke a place of mystery, a mark of the unknown.” (soundkhoma)

1 comment
Posted in , , , ,

Roman Opałka - 1965/1 to infinity (1977)


Malarz, rysownik, autor tzw. obrazów liczonych. Urodzony 27 sierpnia 1931 w Abeville (Francja), zmarł 6 sierpnia 2011 w Rzymie.

Jeden z najbardziej znanych poza krajem polskich artystów - malarz, autor specyficznych "aranżacji przestrzennych", które w szczególny sposób podejmują tematykę wanitatywną. Równorzędną rolę odgrywają w nich dopełniające się wzajemnie elementy wizualne (obrazy, fotograficzne portrety artysty) i foniczne (jego głos odliczający kolejne liczby, wymalowane na płótnach).

W okresie II wojny światowej Opałka przebywał z rodziną w Niemczech. Z chwilą zakończenia działań wojennych powrócił do Francji, a w roku 1946 został repatriowany do Polski. Powtórnie wyjechał z kraju w roku 1977 i zamieszkał we Francji. Studia odbywał w łódzkiej PWSSP (obecnie ASP) w latach 1949-1950 i w warszawskiej ASP w ciągu następnych sześciu lat. Równolegle prowadził również indywidualne próby w zakresie rysunku i malarstwa realistycznego (kontynuowane do roku 1958). Na przełomie lat 50. i 60. zainteresowało go - podobnie jak wielu innych twórców - malarstwo materii.

Z dużym wyczuciem tworzył monochromatyczne kompozycje, których pobrużdżona faktura zachwycała wyrafinowaniem, a zarazem wyrazistością. W tym samym czasie powstawały abstrakcyjne rysunki mające charakter studiów kolorystycznych, gdzie Opałka stosował elementy monotypii i badał gradacje rozbielanych barw. Równocześnie wykonywał tuszem rysunki, których powierzchnię wypełniał kombinacjami figur geometrycznych i ich pochodnych: kratownic, form romboidalnych itp. Podczas gdy z prowadzenia doświadczeń fakturologicznych na dużą skalę artysta szybko zrezygnował, te ostatnie zdominowały jego twórczość i zaowocowały cyklami prac o wyraźnym rytmie ("Chronomy", 1961-63; utrzymane wyłącznie w tonacji szaro-czarnej "Fonematy", 1963-64).

Niemal w tych samych latach powstawały jednak sporadycznie obrazy oznaczone kolejnymi literami alfabetu greckiego, których płaszczyzny były reliefowo modelowane przy użyciu szerokiej szpachli ("Lambda", "Kappa", "Khi" itp.). Rygorystyczne, poziome podziały zdeterminowały również konstrukcje przestrzenne Opałki (cykl "Poduszkowce" wykonany z użyciem płótna, listewek i pierza, 1963-1964; drewniana kompozycja "Integracje", 1964-1966) oraz wysoko cenione i wielokrotnie nagradzane prace graficzne ("Opisanie świata", 1968-1970).


Wszystkie te realizacje wypełniały okres poszukiwań własnego języka, doświadczeń i eksperymentów. O takim właśnie ich charakterze świadczy chociażby fakt, że pierwsza indywidualna wystawa prac artysty odbyła się dopiero dziesięć lat po ukończeniu studiów - w roku 1966. Okres krystalizacji twórczej miał jednak nadejść jeszcze później, bo dopiero na początku następnej dekady. Wtedy właśnie zaczęła obowiązywać w sztuce Opałki, zapoczątkowana w roku 1965, zasada harmonii i permanentnej systematyczności, a następnie ta właśnie zasada zaczęła w niej przeważać, przybierając postać "idei progresywnego liczenia".

Odtąd powstawały wyłącznie rysunki ("Detale", "Kartki z podróży") i obrazy ("Obrazy liczone") wypełnione linearnym zapisem kolejnych chwil przepływającego czasu. "Notatka" wykonywana była białym pigmentem na szarym tle, przy czym każde kolejne było o 1% jaśniejsze od poprzedniego (ostatni zapis miał zostać sporządzony bielą na bieli). Jednocześnie Opałka nagrywał na taśmie magnetofonowej wypowiadanie kolejnych liczb, a z czasem zaczął regularnie, na bieżąco, fotografować własną twarz. W trakcie ekspozycji wszystkie te elementy składały się na rodzaj environment. Odbiór tego rodzaju działań (mających konceptualistyczne korzenie) w dużej mierze stymulowały liczne wypowiedzi samego autora, który podkreślał, że jego celem jest utożsamienie sztuki i życia.

Determinacja, z jaką Opałka trwał przy swojej idei, spotkała się zarówno z podziwem, jak negacją. Dość przypomnieć skrajne opinie krytyków krajowych. Bożena Kowalska uważa Opałkę za niezwykłą osobowość i jest konsekwentną admiratorką tej sztuki, natomiast Andrzej Osęka pisał przed laty, że od obrazów artysty bardziej interesująca jest, również pełna liczb, książka telefoniczna. Niewątpliwie jednak to właśnie indywidualna koncepcja tej twórczości, poświadczona wykorzystaniem zmieniającego się w czasie prywatnego wizerunku i własnego głosu, podniesiona do rangi uniwersalnego przesłania o charakterze współczesnego memento mori, zapewniła artyście międzynarodowy sukces (także komercyjny - malarz sprzedał już obrazy, które jeszcze nie powstały).



Opałka był laureatem wielu międzynarodowych nagród. Pierwsze z nich zaczął zdobywać za prace graficzne ze wspomnianego cyklu "Opisanie świata" (Grand Prix na 7. Międzynarodowym Biennale Grafiki w Bradford za otwierający serię kwasoryt "Adam i Ewa", 1968; otrzymał również Grand Prix na 3. Międzynarodowym Biennale Grafiki w Krakowie, 1969). W 1972 roku, podczas wystawy w londyńskiej William Weston Gallery, zerwał jednak zdecydowanie z dotychczasową twórczością: demonstracyjnie rozłożył ryciny na podłodze, a na ścianie zawiesił - jako jedyne ważne dzieło - jeden z "Obrazów liczonych". Ten gest rozpoczął jego dalszą drogę, trwającą do końca życia.

Malarza uhonorowano również Nagrodą Krytyki Artystycznej im. C. K. Norwida (1970). Brał też udział między innymi w Biennale w Sao Paulo (1969 i 1977), Documenta w Kassel (1977), reprezentował Polskę podczas Biennale w Wenecji (1995).

Był najdroższym żyjącym polskim artystą malarzem. W 2010 roku za trzy "Detale" nieznany nabywca w londyńskim domu aukcyjnym Sotheby's zapłacił równowartość 713 250 funtów (tj. ponad 3 mln zł).

Pod koniec kwietnia 2011 roku, kiedy w Berlinie otwarto wystawę Opałki "Oktogon", liczbą jaką artysta osiągnął w swoich płótnach było 5 590 000. W ostatnim wywiadzie udzielonym tuż przed śmiercią "Rzeczpospolitej" powiedział natomiast, że maluje obecnie liczbę "pięć milionów sześćset cztery tysiące i coś tam". Jego marzeniem było dojście do siedmiu siódemek. Miał to być moment, w którym jak obliczył, jego obraz stanie się zupełnie biały. Tego celu nie udało się jednak zrealizować. (Małgorzata Kitowska-Łysiak)



 In my attitude, which constitutes a program for my lifetime, progression registers the process of work, documents and defines time.

Only one date appears, 1965, the date when the first "detail" came into being, followed by the sign of infinity, as well as the first and last number of the given "detail".

I am counting progressively from one to infinity, on "details" of the same format ("voyage notes" excluded), by hand, with a brush, with white paint on a grey back ground, with the assumption that the background of each successive "detail" will have 1% more white than the "detail" before it. In connection with this, I anticipate the arrival of the moment when "details" will be identified in white on white.

Every "detail" is accompanied by a phonetic registration on a tape recorder and a photographic documentation of my face.-- Roman Opalka

The Polish-French conceptual artist Roman Opalka was best-known for his attempt to reflect and define the progression of time through his series of acrylic paintings of numerals titled Opalka: 1965/1-oo (one to infinity).

It was, he said, his way of painting time itself. Describing the works as "a march towards infinity", he began by painting the figure 1 in the top-left corner of a canvas, slightly bigger than four-by-six foot, in 1965, and continued, until his death, painting rows of consecutive numbers, completing five canvases of exactly the same size every year.

He deliberately used increasingly lighter paint against increasingly light backgrounds, which he said also reflected the progression of time. Whereas his initial backgrounds had been black, his later works had become barely visible, white on almost-white – blanc merité, or well-earned white, he called it. Each canvas, or "detail" as he described them, picked up with the figure one higher than the last on the bottom-right corner of his previous canvas.

His first-ever painting in the series is in the Modern Art Museum in Lodz, Poland. Last year, Christie's sold three of his "details" as a single lot which went for $1.3m.

According to the Italian writer Marco Pierini: "when the last of the painted numbers will not be followed by another one and the counting will be interrupted, this will leave the work not unfinished, but perfect."

In 2000 Lorand Hegyi, the Hungarian-born art historian, told the magazine Art News: "He dips the brush in the paint and paints as long as the colour remains. The numbers have a rhythm that reflects the rhythm of the hand. It is repetitive, but metaphorical as well. It is about dualism – good/bad, dark/light, man/God. He eliminates the differences. There is a mystical, spiritual aspect to his work that comes from his Polish-Slavic culture."

Opalka had painted more than five million digits – each made up of an increasing number of digits – by the time he died in a hospital in Italy, three weeks short of his 80th birthday, after falling ill on holiday. In other words, the last number he painted, said to be five million-something, had seven digits starting with a 5. "I know I'll never arrive at the perfect white on white," he once said, "for there's always a memory of the origin, of this black background. Only death can achieve my work."

To bolster his theme of defining the progression of time, he spoke each number, in Polish, into a tape recorder while he painted and, after each session, took a passport-style photographic portrait of himself, always wearing an open-neck white shirt and always expressionless. "All my work is a single thing," he said. "A single thing, a single life." On another occasion, he wrote:

"Time as we live it and create it embodies our progressive disappearance. We are at the same time alive and in the face of death – that is the mystery of all living beings. The problem is that we are, and are about not to be."

Opalka's works are on display in the Museum of Modern Art in New York, the Pompidou Centre in Paris and Hamburg's Kunsthalle. He was exhibited at the Sao Paolo Biennial in 1987 and at the Venice Biennale in 1995 and 2003. He has had solo exhibitions in New York at both the Yvon Lambert gallery and the John Weber gallery. Earlier this year, his works formed part of the show "Studies for an Art Exhibition" at the David Roberts Art Foundation in London.

His first-ever painting in the 1965/1-oo series, starting with the digit 1, is in the Modern Art Museum in Lodz, Poland.

Such prices show that the whole of each Opalka canvas represent far more than the sum of cold, motionless digits. At first look, you may not even tell you are looking at rows of numbers.

The digits are not of uniform size, thickness or lightness and seem to do a dizzying dance across the tableau.

Roman Opalka was born in 1931 in Hocquincourt, in northern France's Picardy region, to Polish parents who returned to Poland when he was four. After the Nazi invasion, the family was deported to Germany, where they remained until the end of the war and then returned to Poland. Opalka studied at the School of Art and Design in Lodz and later got a degree from the Academy of Fine Arts in Warsaw.

He painted his first "detail" of numerals in 1965 and in 1970 gave up all other art work to concentrate on the project and the "march towards infinity." Recalling the first tableau he started in 1965, he once recalled: "my hand trembled before the hugeness of the task, this little 1, this radical commitment to the first instant of irreversible time. It was the most courageous decision of
my life."

Opalka settled in France in 1977. He spent his time between homes in Venice and in Teillé, a commune in north-western France. France appointed him Commander of the Order of Arts and Letters in 2009. He is survived by his wife, Marie-Madeleine.

Roman Opalka, artist: born Hocquincourt, France 27 August 1931; married 1950 Alina Piekarczyk (marriage dissolved), 1976 Marie-Madeleine Gazeau; died Chieti, Italy 6 August  2011. (source)
1 comment
Posted in , ,

Pchełki - Hop Siup (2009)

Gdziekolwiek natykam się na jakieś informacje o zespole o wdzięcznej nazwie Pchełki czytam, że "zespół intensywnie pracuje na materiałem na płytę" - to jest po prostu zdumiewające. Niby nic takiego tylko, że pracuje chyba już od 2009 roku. A powinni wydać już dawno, bo muzyczka bardzo fajna i świeżo brzmiąca nawet jeśli wziąć pod uwagę rok wydanie tej EP-ki.

***

Zespół Pchełki choć wciąż jeszcze bez płyty, to już wykreował nowy gatunek muzyczny, tzw. hop-siup. Takie właśnie luźne podejście najlepiej oddaje twórczość Pchełek. Płyta będzie przebojem - wieścimy.

"Pchełki, jak sami o sobie mówią - jeden z najlepszych zespołów koncertowych na świecie, to przedstawiciele nowego nurtu w muzyce, hop-siupu. Etno, post-rock i psychodeliczny pop łączą się z połamanym rytmem jungle'u, transowością trip-hopu, frywolnością jazzu i pociesznością metalu" - piszą o sobie.

Pchełki pochodzą z Aleksandrowa Kujawskiego, małej miejscowości w kujawsko-pomorskim. W skład grupy wchodzą: Marta Rogalsdóttir (wokal, flet), Paweł Rychert (instrumenty klawiszowe, elektronika), Świstak Rogalsson (bas), Damian Kowalski (perkusja). To grupka przyjaciół, którzy znają się z czasów szkolnych z Aleksandrowa.



"Mieszkaliśmy wszyscy 5-10 min drogi od siebie, lubiliśmy grać, mieliśmy podobne gusta, więc dość naturalnie się to przerodziło w zespół" - opowiada Paweł. Początkowo powstało trio: Marta, Świstak i Paweł. Po roku do ekipy dołączył Damian, również... kolega z klasy. W 2008 roku powstała epka "Hop-Siup", na której znalazło się 7 utworów łączących folkowe motywy z całą paletą muzycznych stylów i naleciałości. Jest i surowy post-rock i psychodela ("Miksują dziewki"), trip-hop (Hunter ‘Bjork', "Wianki", "Kasieńka"), elektronika ("Słonko") i pop ("Uciekaj"). EP w całości jest do odsłuchania na myspace zespołu. Materiał ten przepełniony jest świeżym spojrzeniem na muzykę i emanuje entuzjazmem - słowem, nowa jakość na polskiej scenie.

Nic dziwnego, że posypały się występy na uznanych festiwalach: Open'er 2009, OffFestival 2008, FAMA2008 - tu Pchełki zdobyły Nagrodę Trytona za największą osobowość artystyczną. Na znakomitym festiwalu Nowa Tradycja Marta zwinęła wyróżnienie dla najlepszej wokalistyki.

W 2010 roku w Danii zespół wydał własnym sumptem muzykę ze spektaklu "Knock On Unpainted Wood", do którego grał na żywo. Skąd Pchełki w Danii? - W Danii byliśmy na zaproszenie teatru Mute Comp Physical Theatre, który pracował nad spektaklem poruszającym problem współczesnego niewolnictwa i handlu ludźmi. Odnaleźli nas w sieci i zaprosili do współpracy - wyjaśnia Paweł - za miesiąc znowu tam jedziemy, są również plany na kwiecień 2013, także współpraca miło się przeciąga - dodaje.

Obecnie Pchełki intensywnie pracują nad debiutancką płytą. Trzon wydawnictwa stanowić będzie przearanżowany materiał z duńskiego wydawnictwa oraz nowe utwory. Na płycie pojawią się bębny Kuby Staruszkiewicza, a także wielu innych muzyków. Pojawią się też takie smaczki, jak kwartet smyczkowy, saksofon, klawesyn. Płyta powinna ukazać się jeszcze w 2012 roku.

Trzymamy kciuki i czekamy na debiut fonograficzny Pchełek. Wieścimy, że będzie to powiew świeżości na polskim rynku i po prostu dawka świetnej muzyki. Z pewnością u nas o niej przeczytacie.(źródło)

MySpace
    Serpent.pl