Księża-robotnicy, księża-narkomani, komunistyczni generałowie, czerwoni magnaci, "rewolucyjni" przywódcy - radykalna moda święci kolejne tryumfy, radykalny szyk doskonale współgra ze społeczeństwem, w którym szminkę do ust reklamuje slogan "Czerwona rewolucja. Rewolucja REDFLEX" --- R. Vaneigem, Rewolucja życia codziennego
Miłąb
"Rewelacja znosi rewolucję" - artykuł z "Parady krytycznej" nr 8, październik 2000
Istotnie - wystarczy obejrzeć parę spotów reklamowych, aby usłyszeć wszelkie odmiany słowa "rewolucja". Mamy też nadruki na bluzach w stylu "Change The World". W mojej dzielnicy otworzono zaś jakiś czas temu knajpę "Rebelia", której klientelę stanowili młodociani entuzjaści techno i amfetaminy. Banalizacja radykalnego języka w reklamach nie jest, jak wskazuje powyższy cytat sprzed ponad 30 lat, czymś nowym. Co ciekawe jednak - do zjawiska wykorzystania radykalnego słownictwa w reklamach doszło w Polsce ostatnio "radykalizowanie" języka mediów.
Rozważmy np. słowo "happening". Pomimo zdecydowanie anglosaskiego brzmienia, słowo to posiada w języku polskim znaczenie, którego próżno by szukać w słownikach języka angielskiego. I chodzi tu zarówno o znaczenie w sensie semantycznym, jak i w sensie popularności. Historia owego znaczenia rozpoczęła się od niejakiego Marka Hepenera, który tym właśnie, zaczerpniętym z języka awangardowych artystów, słowem zaczął określać pewien typ akcji ulicznych odbywających się w latach osiemdziesiątych. Happening była to akcja na poły artystyczna, na poły polityczna, która czyniła z uczestników wydarzenia (również tych przypadkowych i milicjantów) aktorów, wplątanych niespodziewanie w uliczne przedstawienie i która dzięki temu potrafiła wyjawić absurdy i sprzeczności panującego systemu.
Rozważmy np. słowo "happening". Pomimo zdecydowanie anglosaskiego brzmienia, słowo to posiada w języku polskim znaczenie, którego próżno by szukać w słownikach języka angielskiego. I chodzi tu zarówno o znaczenie w sensie semantycznym, jak i w sensie popularności. Historia owego znaczenia rozpoczęła się od niejakiego Marka Hepenera, który tym właśnie, zaczerpniętym z języka awangardowych artystów, słowem zaczął określać pewien typ akcji ulicznych odbywających się w latach osiemdziesiątych. Happening była to akcja na poły artystyczna, na poły polityczna, która czyniła z uczestników wydarzenia (również tych przypadkowych i milicjantów) aktorów, wplątanych niespodziewanie w uliczne przedstawienie i która dzięki temu potrafiła wyjawić absurdy i sprzeczności panującego systemu.
Ewa Partum - Samoidentyfikacja
Dziś to słowo słyszymy nadzwyczaj często. Oto toruńscy policjanci urządzają happening, polegający na wyłożeniu przy szosie kukły, imitującej potrąconego mężczyznę. Oto w Zatoce Puckiej odbywa się happening - pokaz ratownictwa wodnego. Happeningi urządza Liga Republikańska i młodzieżówki SLD. Słowem tym można określić niemal każdą działalność. Podobnie słowem "demonstracja" opatruje się w mediach każde wystąpienie choćby paru osób z jakimś marnym transparentem, choć jeszcze dziesięć lat temu nikt by tak o nim nawet nie pomyślał. Co więcej - kiedy anarchiści we Wrocławiu przestali wychodzić na ulicę, media zaczęły tym mianem określać członków Amnesty International, którzy są na wrocławskich ulicach średnio co trzy tygodnie.
Przyjrzyjmy się konsekwencjom opisywanych tu zjawisk. Z jednej strony są one źródłem pozoru, że społeczeństwo jest aktywne, że z możliwości wyrażania poglądów i dobrodziejstw demokracji istotnie się korzysta. Tak też mamy wiele happeningów, dziś jest to jednak już pokaz ratownictwa wodnego, a nie ośmieszanie systemu, ponieważ obecny system nie zawiera już w sobie absurdów. Proszę - mamy demonstracje tak jak kiedyś, lecz dziś są to już tylko demonstracje w obronie zwierząt futerkowych, ponieważ cala reszta jest w porządku. A "anarchiści" też są, jak w każdej prawdziwej demokracji i walczą z totalitaryzmem w Chinach czy Arabii Saudyjskiej.
Drugą konsekwencją jest również złudzenie. Uczestnicząc w radykalnych akcjach, będąc bywalcem zrewoltowanych barów i miłośnikiem rewolucyjnych bluz, można się poczuć jak rasowy kontestator i takiemu złudzeniu ulegają co mniej rozgarnięci, a niezadowoleni nastolatkowie. Nie byłoby w tym nic strasznego - gorzej, że z drugiej strony fakt ten odstrasza tych bardziej rozgarniętych i niezadowolonych. Skoro jest tyle happeningów i demonstracji i wszystkie są "obciachowe", to kto będzie się pchał jeszcze w jakieś akcje uliczne? Bunt podawany na talerzu rodzi bunt. W tym sensie możemy uważać omawiane zjawiska za reprezentacje przejmowania fragmentów częściowych opozycji przez System.
Ostatnim skutkiem wirtualnej rewolty jest znudzenie. Skoro kontestacja jest permanentna i staje się dobrze oswojonym elementem świata życia codziennego, traci swoją skuteczność, której i tak prawdopodobnie nigdy zbyt wiele nie miała. Jaki bowiem sens może mieć podważanie status quo, skoro niczego to realnie nie zmienia? Historia kontrkultury przetłumaczona na język branży reklamowej jest tożsama z historycznym upadkiem wszelkiej kontestacji, która rozpoczyna się od rozdzielenia kultury i ekonomii.
Proces ten jest więc dość wygodny dla status quo. Tak wygodny, że aż dziw bierze, gdy sobie uzmysłowić, gdzie tkwią jego źródła. W moim przekonaniu nie gdzie indziej niż w fakcie, że kontrkultura przeszła do reklamy i mediów. Owe zjawiska nie są prowokowane przez tajnych agentów Systemu. Nie jest to również dzieło ironicznych prawicowców czy zdradzieckich reformistów. Branża reklamowa jest dla osób wywodzących się ze środowisk kontrkultury niezwykle atrakcyjna przez to, że oni są atrakcyjni dla niej - jako osoby o sporej wyobraźni, doświadczeniu w działalności artystycznej i społecznej. Plastycy-akademicy nie odnajdą się w reklamie. Nie mniej alternatywistów trafia do mediów jako dziennikarze. To im należałoby podziękować.
Vaneigem w cytowanej na początku Rewolucji życia codziennego pisze: "Ale ten manewr może się okazać niebezpieczny dla systemu. Ustawiczne deformowanie najautentyczniejszej potrzeby rewolucyjnej może mieć skutek odwrotny od zamierzonego: doprowadzić w końcu do jej wskrzeszenia, oczyszczenia. Aluzje nie zawsze padają w głuche uszy!" Prawdę mówiąc, ryzyko dla Systemu nie wydaje się zbyt duże. W końcu te zjawiska spełniają swoje zadanie, którym jest utrzymanie odpowiedniego pozoru. Jeśli pozór ten zostanie kiedyś rozpoznany i zniszczony, to oczywiście reklamy rewolucyjne mogą paść ofiarą fatalnej (dla nich) reinterpretacji. Pozór ten może jednak zostać zaatakowany tylko z zewnątrz.
Pozostaje na koniec pytanie, które w pewnym sensie brzmi tak: czy urządzać dzisiaj happenigi? Być może dobrą odpowiedzią na to pytanie jest to, co zrobił Frydrych - niejako tatuś tej formy akcji, który po przyjeździe z Paryża zamiast happeningu zorganizował "konri" (etymologia nieważna -ważne jest to, że jest to synonim happeningu... nieoficjalnie). Walka o język (próba dekompromitacji radykalnych słów) zdaje się być przegrana, a znowuż rezygnacja z pewnych sympatycznych działań czy pojęć - niepotrzebnym walkowerem.
A może spektakl sam odda pole, zaprzestając używania tego typu słów (minie moda?), które my moglibyśmy potem na powrót oczyścić z rdzy i, kto wie, może byłyby jak nówka. W końcu mamy już tego zapowiedź w reklamie któregoś z proszków do prania: "To już nie rewolucja. To rewelacja".
A może spektakl sam odda pole, zaprzestając używania tego typu słów (minie moda?), które my moglibyśmy potem na powrót oczyścić z rdzy i, kto wie, może byłyby jak nówka. W końcu mamy już tego zapowiedź w reklamie któregoś z proszków do prania: "To już nie rewolucja. To rewelacja".
0 komentarze:
Prześlij komentarz