Kolejnym fantastycznym odkryciem podczas mojej muzycznej wędrówki jest amerykański duet The Black Keys z Akron w stanie Ohio, w którego skład wchodzą Dan Auerbach (gitara i wokal) i Patrick Carney (perkusja).
Dan Auerbach i Pat Carney to niecodzienny duet: wydaje się, że w ich przypadku sprawdza się twierdzenie, iż przeciwieństwa się przyciągają. Carney, wysoki i szczupły, w okularach na nosie, wygląda trochę jak jajogłowy ekscentryk i ma dziwny zwyczaj odpływania myślami i wpatrywania się w przestrzeń podczas nawet najbardziej pasjonującej rozmowy. Auerbach, niski i silniejszej budowy okazuje się być bardzo energiczny i rozmowny. Muzycy znają się od 1996 roku. Wtedy chodzili razem do szkoły średniej w Akron w stanie Ohio. Carmey miał szesnaście lat i był zagorzałym fanem zespołów Led Zeppelin i Black Sabbath, natomiast Dan miał bzika na punkcie bluesa. "W Akron scena muzyczna praktycznie nie istniała i niewiele zespołów miało szansę odnieść sukces. Ale są i plusy mieszkania tam - życie jest na prawdę tanie" - śmieje się Dan. "To oznaczało, że mogliśmy sobie pozwolić na wynajęcie lokalu. Teraz naszym studiem jest opuszczona fabryka opon, ale wcześniej spotykaliśmy się w mieszkaniu Pata. Pamiętam jak zawieszaliśmy mikrofony na rurkach, a pewnego razu nagrywaliśmy nawet perkusję w toalecie - zrobilibyśmy wszystko, żeby uzyskać najlepsze brzmienie. Bluesa zacząłem słuchać, kiedy byłem bardzo młody. Stało się tak za sprawą mojego taty, który lubił Boba Dylana, Neila Younga, Motown i Roberta Johnsona. Muzyka tego ostatniego, a także innych artystów z Son House, najbardziej przypadła mi do gustu. To właśnie od grania ich muzyki zacząłem, gdy po raz pierwszy sięgnąłem po gitarę. Później zafascynował mnie wczesny blues z Mamphis nagrywany w czasie, kiedy konstruowano pierwsze gitary elektryczne. Elektryczny bas jeszcze nie powstał, a tacy muzycy jak Joe Hill Louis i Robert Nighthawk występowali jedynie z akompaniamentem perkusji. Grali bluesa palcami na przesterowanej gitarze akustycznej i podpinali się do wzmacniaczy, które były bardzo rozkręcone. Byłem zachwycony tym brzmieniem".
Dan Auerbach i Pat Carney to niecodzienny duet: wydaje się, że w ich przypadku sprawdza się twierdzenie, iż przeciwieństwa się przyciągają. Carney, wysoki i szczupły, w okularach na nosie, wygląda trochę jak jajogłowy ekscentryk i ma dziwny zwyczaj odpływania myślami i wpatrywania się w przestrzeń podczas nawet najbardziej pasjonującej rozmowy. Auerbach, niski i silniejszej budowy okazuje się być bardzo energiczny i rozmowny. Muzycy znają się od 1996 roku. Wtedy chodzili razem do szkoły średniej w Akron w stanie Ohio. Carmey miał szesnaście lat i był zagorzałym fanem zespołów Led Zeppelin i Black Sabbath, natomiast Dan miał bzika na punkcie bluesa. "W Akron scena muzyczna praktycznie nie istniała i niewiele zespołów miało szansę odnieść sukces. Ale są i plusy mieszkania tam - życie jest na prawdę tanie" - śmieje się Dan. "To oznaczało, że mogliśmy sobie pozwolić na wynajęcie lokalu. Teraz naszym studiem jest opuszczona fabryka opon, ale wcześniej spotykaliśmy się w mieszkaniu Pata. Pamiętam jak zawieszaliśmy mikrofony na rurkach, a pewnego razu nagrywaliśmy nawet perkusję w toalecie - zrobilibyśmy wszystko, żeby uzyskać najlepsze brzmienie. Bluesa zacząłem słuchać, kiedy byłem bardzo młody. Stało się tak za sprawą mojego taty, który lubił Boba Dylana, Neila Younga, Motown i Roberta Johnsona. Muzyka tego ostatniego, a także innych artystów z Son House, najbardziej przypadła mi do gustu. To właśnie od grania ich muzyki zacząłem, gdy po raz pierwszy sięgnąłem po gitarę. Później zafascynował mnie wczesny blues z Mamphis nagrywany w czasie, kiedy konstruowano pierwsze gitary elektryczne. Elektryczny bas jeszcze nie powstał, a tacy muzycy jak Joe Hill Louis i Robert Nighthawk występowali jedynie z akompaniamentem perkusji. Grali bluesa palcami na przesterowanej gitarze akustycznej i podpinali się do wzmacniaczy, które były bardzo rozkręcone. Byłem zachwycony tym brzmieniem".
Live at Grimey's Records Nashville TN
Dan ma słabość do tanich gitar z lombardu, a muzyka The Black Keys oparta jest na prostych bluesowych melodiach. Automatycznie narzuca się porównanie z innym duetem na gitarę i perkusję. Czyżby The Black Keys wzorowali się na White Stripes? "Nie mamy nic wspólnego z White Stripes. Kiedy zaczynaliśmy grać, nie wiedzieliśmy nawet, że taki zespół istnieje" - denerwuje się Dan. "Oni grają zupełnie inną muzykę. Jeśli zaś chodzi o nazwę The Black Keys, to nie mieliśmy zamiaru nikogo kopiować. Mieliśmy znajomego artystę, który terminem "black key" (czarny klawisz) określał muzykę, która niespecjalnie przypadała mu do gustu. Stąd wzięła się nazwa naszego zespołu - chcieliśmy, aby brzmiała przekornie. Poza tym u nas nie ma basisty i myślę, że nie pasowałby do moich partii gitarowych. Wracając do White Stripes, nie mam nic przeciwko temu, że jesteśmy do nich porównywani - nie uważam, żeby ich muzyka była do niczego."
"W 1989 roku, kiedy byłem na pierwszym roku w collegu, po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Juniora Kimbrougha. Ten człowiek i jego muzyka zupełnie mnie zmieniły. Przez wiele dni byłem w całkowitym transie, zuepłnie straciłem kontakt z rzeczywistością. Tego lata namówiłem tatę, żeby wziął mnie do Mississippi. Miała to być dla mnie pewnego rodzaju pielgrzymka do człowieka, który był fenomenalnym artystą - chciałem odwiedzić Juniora w jego klubie Holly Springs. Zrobiliśmy sobie wspaniałą wycieczkę: jechaliśmy autostradą 61, zatrzymaliśmy się w Clarksdale i Greenville, odwiedziliśmy nawet grób Charliego Pattona. Było fantastycznie. Jedyny zawód związany z tym wyjazdem to fakt, że nie udało mi się zobaczyć koncertu Juniora."
"W 1989 roku, kiedy byłem na pierwszym roku w collegu, po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Juniora Kimbrougha. Ten człowiek i jego muzyka zupełnie mnie zmieniły. Przez wiele dni byłem w całkowitym transie, zuepłnie straciłem kontakt z rzeczywistością. Tego lata namówiłem tatę, żeby wziął mnie do Mississippi. Miała to być dla mnie pewnego rodzaju pielgrzymka do człowieka, który był fenomenalnym artystą - chciałem odwiedzić Juniora w jego klubie Holly Springs. Zrobiliśmy sobie wspaniałą wycieczkę: jechaliśmy autostradą 61, zatrzymaliśmy się w Clarksdale i Greenville, odwiedziliśmy nawet grób Charliego Pattona. Było fantastycznie. Jedyny zawód związany z tym wyjazdem to fakt, że nie udało mi się zobaczyć koncertu Juniora."
Just Got To Be
Swój pierwszy album grupa wysłała do piętnastu małych, niezależnych wytwórni. Kontrakt zaproponowała im w końcu firma Alive z Zachodniego Wybrzeża. "Doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli uda nam się dotrzeć najpierw do drobnych wytwórni. Zrobiliśmy więc badanie rynku i postawiliśmy na kilka wytwórni, które mogły zainteresować się naszą muzyką" - wspomina Dan. Muzycy spędzili miesiące w trasuie koncertowej, propmując swój pierwszy album "The Big Come Up". "Było nas dwóch, dlatego cały sprzęt mogliśmy zapakować do jednego samochodu i łatwo się przemieszczać" - wyjaśnia Dan. Podczas jednego z koncertów zespół został zauważony przez przedstawiciela wytwórni Fat Possum z Mississippi. Fat Possum Records zdążyła już wyrobić sobie markę, promując takich lokalnych artystów bluesowych jak R.L. Burnside, Cedell Davis czy T-Model Ford. "Matthew Johnson, właściciel Fat Possum, zorganizował nam koncert w miasteczku Oxford w Mississippi w jakimś obskurnym barze w collegu" - śmieje się Dan. "Wspominam to jako fatalne doświadczenie. Dzieciaki, które pojawiły się na koncercie, były czyściutkie i schuldne, ubrane w koszulki polo i sandały. O, zgrozo, ledwie zaczęliśmy grać, a od razu wszyscy wyszli - nasza muzyka najwidoczniej nie przypadła im do gustu. Baliśmy się, że już po nas, bo Matthew i jego koledzy byli na sali. Potem okazało się, że to był test, któremu Fat Possum poddawał wszystkich swoich muzyków: jeśli wszyscy z Oxford wyjdą z koncertu to znaczy, że warto podpisać kontrakt z zespołem".
Album "Rubber Factory" to znakomita kompilacja utworów w stylu R&B, które są pełne mocnych i jednocześnie melodyjnych partii gitarowych. Muzyka ta przywołuje artystyczny styl The Kinks czy nawet Iggy and The Stooges. (Gitarzysta, listopad 2006)
Album "Rubber Factory" to znakomita kompilacja utworów w stylu R&B, które są pełne mocnych i jednocześnie melodyjnych partii gitarowych. Muzyka ta przywołuje artystyczny styl The Kinks czy nawet Iggy and The Stooges. (Gitarzysta, listopad 2006)
Everywhere I Go
Now that The Black Keys have solidified themselves as ranking contenders in the garage-blues tag-team division (a recognized and surprisingly competitive weight class), they've got a whole field of challengers to fend off. I'm thinking primarily of me, the critic, looking to measure their latest effort against its vaunted predecessors, counting the faults, tallying the improvements, making a decision. But the band has garnered a sizable fanbase indifferent to prior allegiances -- mud-caked Bonnaroo jam fans, NPR-driven blues boosters, and fist-pumping hard rock loyalists have all been trampled under The Black Keys' roots-chewing corduroy stomp. So really, it makes little difference what I have to say; most of you have already decided these guys are the real deal. Those who haven't, however, can rest assured that, in judging The Black Keys' budding discography, Rubber Factory beats their previous two by TKO.
That's because it picks up right where Thickfreakness left off-- outside the bar in the gravel parking lot, swinging aggressively with Dan Auerbach's ferocious six-string and Patrick Carney's cymbal-and-snare seizures-- and brings the noise one step further. There's more of an album feel to Rubber Factory, a conscious song-by-song progression rather than the visceral, overwhelming vibe that forged their debut, The Big Come Up, into a seething wrecking ball. When Auerbach settles down with a lap steel on "The Lengths", it's no mere diversion -- there's true conviction behind his country blues balladry. In its rosy tenderness, "The Lengths" is the biggest departure from the band's studied template. Auerbach sings, "Please yourself/ You don't have to be afraid," and it seems obvious he's convincing himself that he and Carney have carved out a niche deep enough they can break out of it with confidence to deliver something totally unexpected and achingly sweet.
"The Lengths" isn't the album's only curveball-- The Kinks cover "Act Nice and Gentle" finds The Black Keys tuning into the FM side of the dial. Where Ray Davies' original is twangy, sugary pop, The Black Keys give it a honky-tonk swing, as Auerback plies the slide and Carney's fireworks fade to a gentle sizzle. "Grown So Ugly" is a tragic prison blues penned by Robert Pete Williams and covered in the 1970s by Captain Beefheart. Auerbach tears into the standard with typical grit, but halfway through, pulls back into a short-lived vocal break that merits his position in the Fat Possum pantheon.
Those three tunes stand out as impressive tangents that skillfully mediate the rest of the album's oldtime Black Keys thunder. Songs like "Stack Shot Billy" and "Girl Is on My Mind" show the memorable songwriting that made Thickfreakness a standout. "When the Lights Go Out" opens Rubber Factory with a Bonham-esque bass pulse and an ominously pealing guitar, while closer "Till I Get My Way" lays one line of primitive Auerbach distortion over another more genteel melody until the two eventually swim together beneath Carney's splashy cymbal work.
And then there's "10 A.M. Automatic", Rubber Factory's first single and easily one of the most radio-ready indie anthems of the year, next to Modest Mouse's "Float On". It's the song most likely to show up in a Guy Ritchie flick next summer, a cool-as-fuck, hormone-laced dose of rock 'n' roll ecstasy. Here, Auerbach's voice attains that archetypal blues fever that induced the birth of rock 50 years ago; melody and rhythm mesh into a primal force that's raw and pure.
The Black Keys have consistently sought to keep their distance from modern blues, calling themselves a rock band above anything else. But we all know the blues resides at the core of rock 'n' roll. Rubber Factory sways back and forth almost imperceptibly between the two idioms, revitalizing the essence of both. (Jonathan Zwickel)
That's because it picks up right where Thickfreakness left off-- outside the bar in the gravel parking lot, swinging aggressively with Dan Auerbach's ferocious six-string and Patrick Carney's cymbal-and-snare seizures-- and brings the noise one step further. There's more of an album feel to Rubber Factory, a conscious song-by-song progression rather than the visceral, overwhelming vibe that forged their debut, The Big Come Up, into a seething wrecking ball. When Auerbach settles down with a lap steel on "The Lengths", it's no mere diversion -- there's true conviction behind his country blues balladry. In its rosy tenderness, "The Lengths" is the biggest departure from the band's studied template. Auerbach sings, "Please yourself/ You don't have to be afraid," and it seems obvious he's convincing himself that he and Carney have carved out a niche deep enough they can break out of it with confidence to deliver something totally unexpected and achingly sweet.
"The Lengths" isn't the album's only curveball-- The Kinks cover "Act Nice and Gentle" finds The Black Keys tuning into the FM side of the dial. Where Ray Davies' original is twangy, sugary pop, The Black Keys give it a honky-tonk swing, as Auerback plies the slide and Carney's fireworks fade to a gentle sizzle. "Grown So Ugly" is a tragic prison blues penned by Robert Pete Williams and covered in the 1970s by Captain Beefheart. Auerbach tears into the standard with typical grit, but halfway through, pulls back into a short-lived vocal break that merits his position in the Fat Possum pantheon.
Those three tunes stand out as impressive tangents that skillfully mediate the rest of the album's oldtime Black Keys thunder. Songs like "Stack Shot Billy" and "Girl Is on My Mind" show the memorable songwriting that made Thickfreakness a standout. "When the Lights Go Out" opens Rubber Factory with a Bonham-esque bass pulse and an ominously pealing guitar, while closer "Till I Get My Way" lays one line of primitive Auerbach distortion over another more genteel melody until the two eventually swim together beneath Carney's splashy cymbal work.
And then there's "10 A.M. Automatic", Rubber Factory's first single and easily one of the most radio-ready indie anthems of the year, next to Modest Mouse's "Float On". It's the song most likely to show up in a Guy Ritchie flick next summer, a cool-as-fuck, hormone-laced dose of rock 'n' roll ecstasy. Here, Auerbach's voice attains that archetypal blues fever that induced the birth of rock 50 years ago; melody and rhythm mesh into a primal force that's raw and pure.
The Black Keys have consistently sought to keep their distance from modern blues, calling themselves a rock band above anything else. But we all know the blues resides at the core of rock 'n' roll. Rubber Factory sways back and forth almost imperceptibly between the two idioms, revitalizing the essence of both. (Jonathan Zwickel)
link in comments
link
OdpowiedzUsuńniech zyje blues...dzięki
OdpowiedzUsuń