Tołhaje - A w niedziela rano (2002)



Zespół Tołhaje powstał wiosną 2000 r. z inicjatywy dwóch muzyków Damiana Kurasza i Janusza Demkowicza. Po krótkim czasie dołączyli do nich inni muzycy, pochodzący z terenów Podkarpacia: Marysia Jurczyszyn, Tomasz Duda, Jakub Mietła, Robert Krok, Łukasz Moskal i Piotr Rychlec. Zespół koncertował na scenach całego kraju, zjednując sobie sympatię publiczności i jurorów: jest m.in. laureatem IV edycji Festiwalu Muzyki Folkowej Polskiego Radia (II miejsce), zdobywcą I miejsca na XIX Międzynarodowym Festiwalu Pieśni i Muzyki Ludowej Młodych Eurofolk Na Pograniczach 2001 w Sanoku. W czerwcu 2002 r. grupa reprezentowała Polskę na XXIII Festiwalu Europejskiej Unii Radiowej (EBU) w Molln (Niemcy). W swej twórczości, zespół czerpie inspiracje m.in. z tradycji Bojków i Łemków - grup etnicznych zamieszkujących Bieszczady przed 1947 r. oraz z kultury muzycznej terenów Polski południowo-wschodniej (Lubelszczyzna). Płyta zajęła pierwsze miejsce w konkursie Folkowy Fonogram Roku 2002

***
Wywiad z Januszem Demkowiczem

Co oznacza słowo „tołhaje”?

Tołhaje to węgierscy rozbójnicy, którzy swojego czasu stanowili poważne zagrożenie w Karpatach, napadali i ograbiali wszystkich, w niczym nie przypominając Janosika. Nasi zbójcy łupili na Węgrzech, a tołhaje u nas. Świetną książkę napisał o nich Stanisław Orłowski, bardzo mnie zainspirowała i stąd nazwa projektu muzycznego Tołhaje.

A poza nazwą? Skąd się wzięli Tołhaje?

Z przypadku i konieczności równocześnie. W roku 2000 Magda - moja żona - wrzuciła do koperty nagranie „demo” i wysłała na konkurs „Nowa Tradycja” do Warszawy...

A bardziej po kolei?

Muzyka zawsze była całym moim życiem, pasjonowała mnie od dziecka, największa kara jaką mogła mi wymierzyć mama był zakaz wychodzenia na próby zespołu. Moje życie było poukładane, przychodziłem ze szkoły, zjadałem obiad i wychodziłem na następne zajęcia - sam z własnej i nieprzymuszonej woli. Nie rozrabiałem, nie wagarowałem, muzyka była dla mnie wszystkim.

Pamiętasz swojego pierwszego nauczyciela?

Najważniejszy był dla mnie Waldemar Kordyaczny. On - pomimo, że mieliśmy po dziesięć, dwanaście lat - założył z nami zespół rockowy, traktował nas niezwykle poważnie i odpowiedzialnie, jak równorzędnych partnerów. Jeździliśmy na koncerty, graliśmy bardzo dużo, do dzisiaj pamiętam, że próby mieliśmy w poniedziałki i czwartki, czekałem niecierpliwie na każdą. Co ciekawe pan Kordyaczny w szkole uczył plastyki, a zespół muzyczny założył przy Domu Kultury w Lesku. Miał też swoją pracownię w synagodze, często tam chodziłem, próbowałem rzeźbić.

I zastanawiałeś się co wybrać? Zostać muzykiem, czy rzeźbiarzem?

Nie myślałem o tym w ogóle, bo przez cały „ogólniak” chciałem być weterynarzem, ale przed maturą stwierdziłem, że studia muzyczne są jednak łatwiejsze od weterynarii, więc wybrałem je przez lenistwo... (śmiech) A poważniej: muzyka po prostu sama wchodziła mi do głowy, nie musiałem jej „wkuwać”, była we mnie. Magda na urodziny dostawała ode mnie kasety z utworami, które wymyślałem specjalnie dla niej.

Poszedłeś na studia muzyczne...

Miałem z tym kłopot, bo istniał wtedy jeszcze przepis, że kandydat musi mieć ukończoną średnią szkołę muzyczną, ale miałem też szczęście, bo niemal w przeddzień egzaminów wstępnych zrezygnowano z tego obowiązku, wystarczyło mieć odpowiedni poziom.

A poziom już miałeś.

Pojechałem na egzamin, dostałem się.

Gdzie?

Na Akademię Bydgoską.

Daleko.

Poszedłem tam za żoną.

Jest Kujawianką?

Nie, Magda pochodzi z Orelca, ten dom stoi na jej ojcowiźnie. Ale nie żałuję tego wyjazdu do Bydgoszczy, bo będąc tam nadal utrzymywałem kontakty z muzykami stąd, a równocześnie nawiązałem dużo ciekawych znajomości i wszedłem w środowisko, co do dzisiaj procentuje. Założyłem wtedy z kolegami zespół - Bieszczadzki Kwartet Jazzowy - jeździliśmy z koncertami po całej Polsce. I to wtedy Magda wysłała „demówkę” na konkurs, o którym mówiłem. Zadzwonił ktoś z radia, pogratulował, zaprosił, ciężko mi było namówić kolegów, bo nie lubili konkursów, z resztą wcale się im nie dziwię...

Pojechaliście?

Pojechaliśmy, ale zupełnie ot, tak sobie - bez specjalnych przygotowań. Nagraliśmy koncert, zdobyliśmy drugie miejsce w „Nowej Tradycji”, wydaliśmy krążek, któremu przyznano tytuł Najlepszej Płyty Folkowej Roku 2002 w Polsce, potem była nominacja do Fryderyków.

Mało kto o tym wie.

I nic dziwnego, bo w Polsce rynek folkowy jest niewielki i dość hermetyczny. Muzyka folkowa potocznie kojarzy się z Orkiestrą Świętego Mikołaja oraz nurtem - nazwijmy go - brathankowo - golcowym, a my średnio tu pasujemy. Ale nasz zespół - wtedy już Tołhaje - zyskał wielu sprzymierzeńców, graliśmy na największych festiwalach folkowych w Europie, występowaliśmy na słynnym Sziget w Budapeszcie - kilkadziesiąt scen, wielcy wykonawcy…



Jaki jest skład Waszego zespołu?

Damian Kurasz - jedna z najlepszych gitar w Polsce. Piotrek Rychlec i Łukasz Moskal - filary zespołu Zakopower. Tomek Duda - dobrze znany miłośnikom muzyki alternatywnej, gra w „Babie” i „Pink Freud”, obecnie na tournee po Ameryce Południowej oraz Marysia Jurczyszyn – z pochodzenia Ukrainka, śpiewająca pięknym, białym głosem...

I Janusz Demkowicz - gitara basowa.

Wszyscy pochodzimy z Podkarpacia - tacy rozbójnicy tołhaje, którzy już nie grabią, ale robią sporo zamieszania. Pamiętam reakcje gdy - jako nikomu jeszcze nieznany zespół - zdobyliśmy najpoważniejszą nagrodę folkową w Polsce, opinie były albo bardzo krytyczne, albo niezwykle przychylne, nikt nie pozostał obojętny. Teraz nagrywamy drugą płytę.

Co na niej będzie?

Nowe utwory w starym stylu - zainspirowane muzyką Karpat, muzyką Bojków i Łemków oraz oryginalne ukraińskie piosenki w wykonaniu Marysi Jurczyszyn.

Czym się zajmujesz gdy nie grasz?

Muzyką... Jestem wiejskim nauczycielem muzyki, uczę w kilku bieszczadzkich szkołach.

A Twoja żona?

Magda uczy polskiego i angielskiego.

Na jej ojcowiźnie - jak powiedziałeś - stanęła Zagroda „Magija”, skąd się tu wzięła?

Zawsze chcieliśmy prowadzić schronisko, bo lubimy ludzi i lubimy góry. Myśleliśmy o miejscu, w którym nie tylko będzie można dobrze zjeść i wygodnie się wyspać, ale także uczestniczyć w czymś interesującym. Szukaliśmy pomysłu na dom, obejrzeliśmy już mnóstwo projektów, gdy pojawił się u nas Aleks Wójcik - człowiek, który jako pierwszy w Bieszczadach przeniósł dom - słynne „Stare Sioło” w Wetlinie. To było dla nas olśnienie.

Ruszyłeś tym tropem?

Nie musiałem długo szukać. Przy drodze z Sanoka do Zagórza stała piękna modrzewiowa chata, przejeżdżałem tamtędy wielokrotnie, lecz jakoś nigdy nie zwróciłem na nią uwagi. I nagle - zupełnie przez przypadek - dowiedziałem się, że jest do sprzedania. Musiałem zdecydować się bardzo szybko, to niesamowita historia, bo dom stał pusty przez czterdzieści lat, a dokładnie wtedy gdy zwróciłem na niego uwagę pojawił się drugi kupiec. I nie był to blef właściciela - sprawdziłem. Wahałem się, byłem pełen obaw, ale zaryzykowałem.

Jak się przenosi dom?

Najpierw trzeba go rozebrać belka po belce, opisując i numerując wszystkie. Potem należy załadować belki na ciężarówkę, przewieźć, rozładować i złożyć dom z powrotem - proste, prawda?

Brzmi niewinnie...

Załamałem się widząc kupę brudnego drewna zrzuconego w szczerym polu, a znajomi też jakoś nie potrafili wykrzesać z siebie entuzjazmu, by dodać mi otuchy A jednak udało się, poskładaliśmy kolejno wszystkie deski, widząc jak dom powoli wynurza się z niebytu...

Nic Wam nie zostało?

Wręcz przeciwnie, poczuliśmy się na tyle pewnie, że przenieśliśmy jeszcze jedną chatę - z Bzianki koło Haczowa. Od razu też zaczęliśmy przyjmować gości, ale prowadzenie hotelu nie było naszym celem.

A co było?

Interesuje nas działanie, połączenie turystyki z kulturą - kameralnie i na dobrym poziomie. Nie organizujemy dyskotek, czy pikników muzyki biesiadnej. Pierwsze w Zagrodzie odbywały się koncerty jazzowe, okazało się, że ludzie tego potrzebują, przychodziło po czterdzieści - pięćdziesiąt osób, grało u nas wielu znanych muzyków jazzowych.

Nie zrujnowały Was honoraria?

Nie, ponieważ to były „transakcje bezgotówkowe” - korzystne dla obu stron. Oni mieli bezpłatne wakacje w Orelcu, a my piękne koncerty przez całe lato. Zależy mi na tym, aby Zagroda Magija kojarzyła się z ciekawą działalnością kulturalną. Magda skończyła filologię polską i teatrologię, chce uruchomić tu niedużą scenę.

A nie obawiasz się, że zabraknie publiczności?

Latem w Bieszczady przyjeżdżają dziesiątki, a może nawet setki tysięcy turystów, czy myślisz, że nie znajdzie się wśród nich trzydziestu lubiących teatr lub jazz? Znajdzie się, ale jak trafisz do nich z informacją o tym, co organizujesz?

Mam prosty i już sprawdzony sposób - znam wielu ludzi z bieszczadzkiej „branży turystycznej” i oni mnie znają, współpracujemy, rekomendujemy siebie nawzajem, przekazujemy zaproszenia - to działa. A poza tym teraz, po kilku latach istnienia Zagrody, możemy już dość spokojnie liczyć na tę najskuteczniejszą z reklam - „szeptaną”.

Co Wasi goście chwalą sobie najbardziej?

Zdziwisz się - brak telewizora...

Teraz, gdy standardem jest pokój z TV?

Ja nie jestem wrogiem szklanego ekranu, jeżeli ktoś chce w Bieszczadach oglądać telewizję, to proszę bardzo - podaję mu adres znajomego, który prowadzi pensjonat wyposażony w doskonałe odbiorniki. Natomiast warsztaty ginących zawodów, które organizujemy w Zagrodzie - poza ratowaniem od zapomnienia rzadkich profesji - mają też drugi, ważny cel: sprowokować ludzi do rozmów. I to nie jest istotne czy robisz kwiaty z bibuły - bo mogą się nie udać, czy lepisz garnki - bo mogą wyjść krzywe, ważny jest powrót do rytmu, w którym nie brakuje czasu na bycie ze sobą. Nawet nie przypuszczałem jak okropnie jest to ludziom potrzebne. Śniadania potrafią tutaj trwać półtorej godziny, a kolacje znacznie dłużej, wspólne posiłki, jeden stół - to bardzo zbliża, na co dzień nie ma na to czasu.

Nie masz wrażenia, że podporządkowujesz gości swoim wizjom?

Ależ skąd! Przecież wybierają Zagrodę świadomie i dobrowolnie. Nikt nie ma obowiązku rąbania drewna, palenia w kominku i prowadzenia rozmów przy ogniu, a jednak nigdy nie brakuje mi chętnych do pomocy w drewutni, ogień płonie cały czas, a ludzie siedzą przy nim do rana. W ubiegłym roku dostałem trzy przyczepy drzewek, ledwie zabraliśmy się z Magdą do sadzenia, gdy obydwa domy „wyszły” nam pomagać - z własnej i nieprzymuszonej woli. Ogródek też mam zawsze wypleniony...

Wspomniałeś o warsztatach ginących zawodów...

To na przykład zajęcia z biżuterii koralikowej. Jakiś czas temu zamieszkała w Orelcu Ewelina Matusiak-Wyderka, która robi tradycyjne naszyjniki, takie jak wykonywane tu były przed wojną. To wbrew pozorom nie są hinduskie paciorki, lecz między innymi krywulki - ozdoby chętnie noszone przez kobiety mieszkające dawniej w Bieszczadach. Jej mąż z kolei zajmuje się łupaniem gontów - techniką znacznie starszą od wycinania. W Zagrodzie można wypić dobrą herbatę i popatrzeć jak Ewelina robi krywulki, a Piotrek łupie gont, można też spróbować własnych sił. Mam wśród znajomych świetnego kowala i doskonałego garncarza…

Nie obawiasz się, że to tylko rozrywka dla znudzonych mieszczuchów, a nie reaktywacja rzadkich umiejętności?

Nie tylko! Magda bardzo sprawnie pisze projekty i pozyskuje pieniądze dla szkoły oraz miejscowości, ostatnio otrzymała dofinansowanie na aktywizację lokalnej społeczności. I na przykład ogłasza - miłe Panie, jutro wieczorem przyjeżdża do Orelca artystka ludowa, która wieczorem będzie prowadzić zajęcia z rękodzieła, zapraszamy serdecznie!

I miłe Panie przychodzą?

Starsze i młodsze, zawsze przynajmniej kilkanaście. A w sobotę Koło Gospodyń Wiejskich organizuje kiermasz dzieł zrobionych podczas warsztatów. Były też zajęcia z koronkarstwa, robienia słomianych „pająków” i malowania pisanek - wszystkie dla mieszkańców Orelca. A gościom poza kowalstwem, garncarstwem i biżuterią koralikową proponowaliśmy jeszcze bibułkarstwo, malowanie na szkle oraz kurs makramy.

Słyszałem też o warzeniu piwa.

No, nie wiem czy można o tym wspominać?

Ależ to bardzo ciekawe!

W Strzyżowie mieszka Ziemowit Fałat, zadzwoniłem kiedyś do niego i zapytałem, czy mógłby przyjechać do nas na pokaz warzenia? Przyjechał, prezentacja była fascynująca, a efekty... Cóż, dość powiedzieć, że natychmiast sprawiłem sobie aparaturę do warzenia piwa...

A co to jest Kamienne Serce Macochy?

Tak nazywa się samotna skała nad Orelcem.

A poza tym?

Aleks Wójcik organizuje w Wetlinie Konkurs Nalewek, każdy z „zawodników” musi przygotować swoją i nadać jej nazwę. Nasza nalewka - Kamienne Serce Macochy - zajęła trzecie miejsce.

Możesz podać jej skład?

Wieloowocowa...

No tak, rozumiem - receptura jest zastrzeżona... Wróćmy zatem w Bieszczady, jesteś przewodnikiem?

Tak, teraz już bardzo rzadko prowadzę wycieczki, ale dawnymi czasy zdarzało mi się siedem razy w tygodniu wychodzić z grupą na Połoninę Wetlińską. Jestem natomiast członkiem Stowarzyszenia Przewodników „Karpaty”, naszym celem jest samokształcenie, organizujemy wycieczki dla przewodników. A i w samej Zagrodzie odbyło się kilka spotkań i warsztatów przewodnickich.

Zaangażowałeś się też w program reintrodukcji bobra.

Poniekąd, bo to Magda wspólnie z uczniami szkoły w Uhercach napisała projekt Ekomuzeum W Krainie Bobrów, łączący siecią szlaków cztery miejscowości - Uherce, Orelec, Myczkowce i Zwierzyń. Natomiast „Magija” gościła uczestników tego projektu oraz europejskich warsztatów dla naukowców zajmujących się przywróceniem bobrów naturze.

Dużo dzieje się u Was, więcej niż w niejednym Gminnym Ośrodku Kultury...

No, bez przesady! Nam jest o tyle łatwiej niż GOK-om, że zajmujemy się tylko tym, co nas interesuje i co lubimy. Nie musimy organizować potańcówek, koncertów disco - polo, czy spotkań miłośników off-road’u. Zapraszamy ludzi, którzy naszym zdaniem robią coś ciekawego, chcielibyśmy stworzyć w Orelcu liczący się ośrodek kultury bieszczadzkiej, a tym, którzy ciekawie tu „narozrabiają” zamierzamy przyznawać tytuły Tołhaja Roku.

Kto dostałby Tołhaja Roku 2008?

Andrzej Kusz - za bibułkarstwo. Andrzej pracował we wrocławskim ogrodzie zoologicznym, ale wrócił w Bieszczady. Tu przypomniał sobie, że jego babcia robiła kwiaty z bibuły. Teraz jest mistrzem świata wśród bibułkarzy, właśnie robi suknię ślubną z bibuły...

Ty chyba nigdy nie narzekasz tu na nudę i nie czujesz się odizolowany?

Odizolowany? Tutaj? Od czego? Nigdy w życiu!

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 6/2008

link in comments

1 komentarz:

    Serpent.pl