Jego ekscentryczna osobowość kontrastuje z ascetycznym sposobem śpiewania. Jego gitara to przedłużenie jego ciała. Z nieszkodliwego wariata włóczącego się po nocnych klubach Rio de Janeiro i Porto Alegre stał się muzycznym demiurgiem, który powołał do życia nową planetę – planetę bossa novy. Król brazylijskich brzmień, żywa legenda i chodząca tajemnica, geniusz i dziwak – Joao Gilberto Prado Pereira de Oliveira, znany jako Joao Gilberto.
Gdy Antonio Carlos Jobim i Vinicius de Moraes założyli w 1956 roku swą słynną spółkę autorską, wydawało się, że od sukcesu dzieli ich tylko krok. Długo jednak nie udawało im się tego kroku wykonać. Kto mógł wówczas wiedzieć, że w tej układance brakuje po prostu jednego elementu – i to tego najważniejszego… Brakowało bowiem Joao.
Joao Gilberto urodził się w 1931 roku w Juazeiro, prowincjonalnym miasteczku w brazylijskim stanie Bahia. Jako jedyny z siódemki rodzeństwa nie miał wykształcenia, choć był z nich wszystkich najinteligentniejszy. Miał za to gitarę, która od czternastego roku życia stanowiła przedłużenie jego ciała.
Jako osiemnastolatek Joao wyjechał z rodzinnego miasteczka do stolicy Bahii, Salvadoru, a stamtąd, razem z miejscowym boysbandem, do Rio. Praca z tym cukierkowym zespołem nie bardzo go interesowała – nie przychodził na próby, spóźniał się na występy, w końcu zaczął je wręcz opuszczać – i został wyrzucony z grupy. Musiał sobie radzić sam, ale na to też nie bardzo miał ochotę. Nie zamierzał pracować jako knajpiany grajek, a nic poza muzyką go nie interesowało. Pomieszkiwał więc kątem u różnych swoich przyjaciół. Żył na koszt gospodarzy, ale nikomu nie przychodziło nawet do głowy, żeby mu proponować podział kosztów czynszu albo jedzenia. Za gościnę płacił inteligentną rozmową i swoją ujmującą muzyką – to wszystko. Grał całymi nocami, nie zważając zupełnie na to, że ludzie, u których mieszkał, rano szli do pracy. W końcu przychodził moment, gdy musiał się wynieść – ale wtedy zawsze znajdował się ktoś inny, gotów dzielić z nim swój dom. Joao musiał mieć chyba dar hipnotyzowania ludzi.
Z bliska nie wyglądało to jednak wcale na beztroskie, cygańskie życie. Cierpiąc na chroniczną depresję, Joao swój ból istnienia stępiał za pomocą kilogramów wypalanej marihuany (do której powziął zresztą później taką awersję, że do końca życia nie przyjmował nic mocniejszego niż sok pomarańczowy). Był zapuszczony, w łachmanach, właściwie bez szans na jakąkolwiek pracę. Nocami wystawał pod klubami, w których grali jego znajomi, by choć na chwilę się do nich przyłączyć. Tylko po to żył.
Gdy Antonio Carlos Jobim i Vinicius de Moraes założyli w 1956 roku swą słynną spółkę autorską, wydawało się, że od sukcesu dzieli ich tylko krok. Długo jednak nie udawało im się tego kroku wykonać. Kto mógł wówczas wiedzieć, że w tej układance brakuje po prostu jednego elementu – i to tego najważniejszego… Brakowało bowiem Joao.
Joao Gilberto urodził się w 1931 roku w Juazeiro, prowincjonalnym miasteczku w brazylijskim stanie Bahia. Jako jedyny z siódemki rodzeństwa nie miał wykształcenia, choć był z nich wszystkich najinteligentniejszy. Miał za to gitarę, która od czternastego roku życia stanowiła przedłużenie jego ciała.
Jako osiemnastolatek Joao wyjechał z rodzinnego miasteczka do stolicy Bahii, Salvadoru, a stamtąd, razem z miejscowym boysbandem, do Rio. Praca z tym cukierkowym zespołem nie bardzo go interesowała – nie przychodził na próby, spóźniał się na występy, w końcu zaczął je wręcz opuszczać – i został wyrzucony z grupy. Musiał sobie radzić sam, ale na to też nie bardzo miał ochotę. Nie zamierzał pracować jako knajpiany grajek, a nic poza muzyką go nie interesowało. Pomieszkiwał więc kątem u różnych swoich przyjaciół. Żył na koszt gospodarzy, ale nikomu nie przychodziło nawet do głowy, żeby mu proponować podział kosztów czynszu albo jedzenia. Za gościnę płacił inteligentną rozmową i swoją ujmującą muzyką – to wszystko. Grał całymi nocami, nie zważając zupełnie na to, że ludzie, u których mieszkał, rano szli do pracy. W końcu przychodził moment, gdy musiał się wynieść – ale wtedy zawsze znajdował się ktoś inny, gotów dzielić z nim swój dom. Joao musiał mieć chyba dar hipnotyzowania ludzi.
Z bliska nie wyglądało to jednak wcale na beztroskie, cygańskie życie. Cierpiąc na chroniczną depresję, Joao swój ból istnienia stępiał za pomocą kilogramów wypalanej marihuany (do której powziął zresztą później taką awersję, że do końca życia nie przyjmował nic mocniejszego niż sok pomarańczowy). Był zapuszczony, w łachmanach, właściwie bez szans na jakąkolwiek pracę. Nocami wystawał pod klubami, w których grali jego znajomi, by choć na chwilę się do nich przyłączyć. Tylko po to żył.
W końcu jeden z jego ostatnich przyjaciół – których rzesza mocno stopniała, bo większość nie przeszła ciężkiej próby zamieszkiwania z nim pod jednym dachem – postanowił wywieźć go z Rio. Luiz Telles zabrał Joao do Porto Alegre, swego rodzinnego miasta. Tam biedny muzyk odżył. Zyskał nawet lokalną sławę i pierwszych fanów, którzy niemal nie opuszczali nocnego klubu da Chave, by nie przegapić chwili, w której chimeryczny artysta zjawiał się tam ze swą gitarą – a to mogło się zdarzyć o każdej porze dnia i nocy. Potem Joao przemieszkał osiem miesięcy u swej siostry w Diamantinie, przy czym niemal cały ten czas przesiedział w jej łazience. Ta łazienka, owiana już legendą, miała rzekomo niezwykłe właściwości akustyczne, dzięki którym przyszły król bossy, dotychczas imitujący broadwayowskie bel canto, odkrył swój prawdziwy głos – miękki, chropawy i ciepły. To łazienkowe odkrycie na zawsze zmieniło jego sposób śpiewania.
Z domu siostry trafił do domu ojca, dla którego świeżo wypracowany, dziwaczny i mało męski styl muzyczny Joao był tylko kolejnym dowodem na to, że syn wymaga hospitalizacji.. W ten sposób Gilberto wylądował na miejscowym oddziale psychiatrycznym. Został jednak zwolniony po tygodniu, lekarze uświadomili sobie bowiem, że pomylili artystę z wariatem.
Potem wrócił do Rio, gdzie odnowił kilka starych znajomości. Między innymi z niejakim Tomem Jobimem, który przez ten czas stał się całkiem wziętym pianistą i kompozytorem, zdążył też napisać z Viniciusem de Moraesem kilka ładnych piosenek, które przeszły jednak bez echa. Jobim zachwycił się łazienkowym stylem Joao, a zwłaszcza jego kołyszącą grą na gitarze, krzywymi akordami, przedziwną, postawioną na głowie harmonią i tym rytmem, który trochę przypominał sambę, a trochę – bicie serca. Ta muzyka była jednak zbyt ekscentryczna, by się łatwo przebić. Jobim stoczył prawdziwą batalię, by umożliwić Joao nagranie jednej ze swych piosenek, “Chega de Saudade”. Praca nad tym nagraniem również przypominała wojnę – Joao wykłócał się z muzykami, wysuwał przedziwne jak na tamte czasy żądania, a zaplanowanych kilka godzin pracy rozrosło się do kilku dni. Urodzony w takich bólach singiel trafił na sklepowe półki.
I stało się – narodziła się gwiazda, która do dziś świeci pełnym blaskiem. A razem z tą gwiazdą powstała nowa muzyczna planeta, zwana bossa novą. Najbardziej osobisty, najintymniejszy odcień jazzu, a zarazem najbardziej kosmopolityczne brzmienie Brazylii. (polowki.pl)
Z domu siostry trafił do domu ojca, dla którego świeżo wypracowany, dziwaczny i mało męski styl muzyczny Joao był tylko kolejnym dowodem na to, że syn wymaga hospitalizacji.. W ten sposób Gilberto wylądował na miejscowym oddziale psychiatrycznym. Został jednak zwolniony po tygodniu, lekarze uświadomili sobie bowiem, że pomylili artystę z wariatem.
Potem wrócił do Rio, gdzie odnowił kilka starych znajomości. Między innymi z niejakim Tomem Jobimem, który przez ten czas stał się całkiem wziętym pianistą i kompozytorem, zdążył też napisać z Viniciusem de Moraesem kilka ładnych piosenek, które przeszły jednak bez echa. Jobim zachwycił się łazienkowym stylem Joao, a zwłaszcza jego kołyszącą grą na gitarze, krzywymi akordami, przedziwną, postawioną na głowie harmonią i tym rytmem, który trochę przypominał sambę, a trochę – bicie serca. Ta muzyka była jednak zbyt ekscentryczna, by się łatwo przebić. Jobim stoczył prawdziwą batalię, by umożliwić Joao nagranie jednej ze swych piosenek, “Chega de Saudade”. Praca nad tym nagraniem również przypominała wojnę – Joao wykłócał się z muzykami, wysuwał przedziwne jak na tamte czasy żądania, a zaplanowanych kilka godzin pracy rozrosło się do kilku dni. Urodzony w takich bólach singiel trafił na sklepowe półki.
I stało się – narodziła się gwiazda, która do dziś świeci pełnym blaskiem. A razem z tą gwiazdą powstała nowa muzyczna planeta, zwana bossa novą. Najbardziej osobisty, najintymniejszy odcień jazzu, a zarazem najbardziej kosmopolityczne brzmienie Brazylii. (polowki.pl)
When talking about bossa nova, perhaps the signature pop music sound of Brazil, frequently the first name to come to one's lips is that of Antonio Carlos Jobim. With songs like "The Girl From Ipanema" and "Desafindo," Jobim pretty much set the standard for the creation of the bossa nova in the mid-'50s. However, as is often the case, others come along and take the genre in a new direction, reinventing through radical reinterpretation, be it lyrically, rhythmically, or in live performance, making the music theirs. And if Jobim gets credit for laying the foundation of bossa nova, then the genre was brilliantly reimagined (and, arguably, defined) by the singer/songwriter and guitarist Joao Gilberto. In his native country he is called O Mito (The Legend), a deserving nickname, for since he began recording in late '50s Gilberto, with his signature soft, near-whispering croon, set a standard few have equaled.
Born in 1931 in Juazeiro in the northeastern section of Brazil known as Bahia, Gilberto seemed obsessed with music almost from the moment he emerged from the womb. His grandfather bought him his first guitar at age 14 (much to the dismay of Joao's father). Within a year, the result of near constant practicing, he was the leader of a band made up of school friends. During this time Gilberto was absorbing the rhythmic subtlety of the Brazilian pop songs of the day, while also taking in the rich sounds of swing jazz (Duke Ellington and Tommy Dorsey), as well as the light opera singing of Jeanette MacDonald. At 18, Gilberto gave up on his small town life and headed to Bahia's largest city, Salvador, to get a foothold in the music industry performing on live radio shows. Although he was given the opportunity to sing, instant stardom was not in the offing, but his brief appearances on the radio brought him to the attention of Antonio Maria, who wanted Gilberto to become the lead singer for the popular radio band Garotos da Lua (Boys From the Moon) and move to Rio de Janeiro.
Gilberto stayed in the band only a year. He was fired after the rest of the group could take no more of his lackadaisical attitude. Gilberto was frequently late for rehearsals and performances, and in a move reminiscent of American pop star Sly Stone, would occasionally not show up at all. After his dismissal from the group Gilberto lived a seminomadic life. For years he had no fixed address, drifting from friend to friend and acquaintance to acquaintance, living off their kindness and rarely if ever contributing to the household expenses. Evidently Gilberto was such charming company that his emotional carelessness and fiscal apathy were never an issue -- that or he had extremely patient and generous friends. It was during this underachieving bohemian period that Gilberto kept an extremely low profile. Instead of using his time with Garotos da Luna as a springboard for other recording and performing possibilities, he became apathetic, constantly smoking large quantities of marijuana, playing the odd club gig, and refusing work he considered beneath him (this included gigs at clubs where people talked during the performance). Although gifted with considerable talent as a singer and guitar player, it seemed as though Gilberto would fail to attain the success and notoriety he deserved if only due to apathy that verged on lethargy.
After nearly a decade of aimlessness Gilberto joined forces with singer Luis Telles, who encouraged Gilberto to leave Rio for a semibucolic life in the city of Pôrto Alegre. Telles, who functioned as a combination public relations guru and sugar daddy, made sure the demanding Gilberto wanted for nothing and would concentrate on his music. It turned out to be a successful, if expensive strategy. Within a few months Gilberto (who at this point had given up his prodigious marijuana consumption and was now partaking in nothing stronger than fruit juice) was the toast of Pôrto Alegre, the musician everyone wanted to see. It was also during this extended apprenticeship that Gilberto perfected his unique vocal style and guitar playing. So breathy and nasally it is almost defies description, in many ways he uses all the things one is taught not to do as a singer and has made them into an instantly recognizable style. Not even established crooners such as Bing Crosby and Perry Como sang more quietly or with less vibrato. This, along with his rhythmically idiosyncratic approach to playing the guitar -- an intensely syncopated plucking of the strings that flowed with his singing -- made for some exhilarating music, and by the time of his first record, Chega de Saudade (1959), Gilberto became widely known as the man who made bossa nova what it is.
True to form, however, Gilberto took the road less traveled, and after the success of his debut record and the two follow-up releases, he left Brazil to settle in the United States, where he lived until 1980. During this period he recorded some amazing records, working with saxophonist Stan Getz and recording music by older Brazilian songwriters such as Dorival Caymmi and Ary Barroso. He returned to Brazil in the early '80s and since then has worked with virtually every big name in Brazilian pop, including Gilberto Gil, Caetano Veloso, Maria Bethania, Gal Costa, and Chico Buarque. He never saw record sales like the aforementioned performers, but all of them regard him as a profound influence on their work. True to his image as enigmatic and eccentric, Gilberto lives a semireclusive lifestyle secure in the knowledge that, decades ago, he changed the course of Brazilian culture by making the bossa nova his music, as well as the music of Brazil. --- John Dougan, AllMusic
link in comments
link
OdpowiedzUsuńThank you! Just discovered Joăo Gilberto thanks to O Pato. Quality!
OdpowiedzUsuńIt's nice how i keep coming back to your blog. From time to time. Without any idea why. But i like it.
Cheers from Prague,
V !