[PL]
Ciężko się nie zgodzić z trywialną opinią, że większość arcydzieł psychedelii lat '60 została wykreowana w obrębie San Francisco lub Los Angeles czy ogólnie Bay Area. Jedna z najrzadszych i najbardziej poszukiwanych płyt psychedelicznych została jednak nagrana przez kapelę z Bostonu, która założona została około roku 1964 pod nazwą Beacon Street Union. Zespół liczył sobie pięciu (czy też jeśli wierzyć apokryfom sześciu) członków, których lost zetknął w obrębie uczelni Boston College, na granicy której znajdowała się Beacon Street – skąd pochodzi nazwa. Najważniejszy głos w zespole mieli John Lincoln Wright (wokal) oraz Wayne Ulaky (gitara basowa), którzy skomponowali też znaczną część repertuarau. W 1967 los uśmiechnął się do nich, kiedy kontrakt nagraniowy z wytwórnią MGM zaproponował im producent Wes Farrell, znany wcześniej z promocji i produkcji wielu grup pop rockowych i garażowych.
Rok 1967 był przełomowy dla amerykańskiego biznesu muzycznego i każda licząca się wytwórnia szukała na lewo i prawo produktów, które podbiłyby rynek. Kierownictwo MGM nie myślało inaczej i firma próbowała w tym czasie wygryźć konkurencji (głównie wytwórniom Columbia, RCA i Elektra) kawałek modnego, psychedelicznego tortu, który nagle – jak pokazywał sukces The Doors i Jefferson Airplane – stał się dominującym trendem w przemyśle nagraniowym. Pod bokiem był Nowy Jork i Boston – kuźnie brzmienia Wschodniego Wybrzeża – brakowało jednak sceny muzycznej, która jako zjawisko kulturowe rozprzestrzeniała się w Kalifornii z szybkością huraganu.
Z braku laku i dla większego boomu, dział marketingu MGM szybko wymyślił lokalną scenę o prześmiesznej nazwie – The Bosstown Sound. Beacon Street Union wraz z grupami The Ultimate Spinach, Eden's Children, Orpheus i Puff – których płyty są dzisaj łakomym kąskiem dla fanów psychedelii – stali się z dnia na dzień częścią nowego zjawiska! Pomimo tego, że jedynym wspólnym mianownikiem była wytwórnia płytowa, nie obniżyło to w żaden znaczący sposób jakości samej muzyki. Beacon Street Union zostali uwiecznieni na dwóch płytach, które następnie fala historii zmiotła na ponad trzydzieści lat. Pierwsza płyta zespołu jest pozycją genialną i powinna się znaleźć w każdej kolekcji szanującego się fana psychedelii.
Słuchając "The Eyes Of The Beacon Street Union” mam czasem wrażenie, że tak mogłaby brzmieć pierwsza płyta The Velvet Underground z Nico, gdyby zespół bardziej poleciał na kwasowej fali. Nie zrozumcie mnie źle, podopieczni Warhola nagrali dobrą płytę, szukam po prostu nowych połączeń. Dla mnie to właśnie brzmienie pierwszej płyty bostońskich kwasiarzy decyduje o niepowtarzalnym klimacie ich grania (doskonała robota w studiu)... a nie mniejszą rolę odgrywają abstrakcyjne, poetyckie teksty. Duże wrażenie robi także szata graficzna okładki z pięknymi psychedelicznymi kolażami, które akcentują zagrożenie wybuchem atomowym z XVIII wiecznymi ilustracjami, z okresu Amerykańskiej Wojny o Niepodległość (zespół był w końcu z Bostonu, kolebki ruchu niepodłegłościowego). Zarówno muzyka, jak i okładka zostały w swoim czasie zauważone, płyta przedarła się na 75. miejsce Billboardu, a psychedeliczne kolaże dostały bardzo pozytywne recenzje w prasie. To jednak w zasadzie wszystko... i czterdzieści lat później odkrywamy tą płytę jak gdyby nigdy nic.
Album startuje tajemniczą recytacją (krytykowaną często za kiczowatość), która interpretowana być może jako koncepcyjny klej albo anty establishmentowy manifest, z pewnością zapowiada jednak coś więcej niż tylko przebieranie palcami po gitarze i w istocie dostajemy przemyślaną od początku do końca spiralę absolutnie oryginalnych kompozycji raz ocierających się o garaż, raz o kwasowy wypierdol, ale także o muzykę cyrkową i parodię kawiarnianego jazzu. Zdecydowanie przeważają tu jednak stare, dobre, tripowe wibracje, które idealnie pasują do pierwszej godziny kwasowych drgawek. Chłopcy musieli mimo wszystko jeść dobre kropelki.
Zwraca uwagę twarde brzmienie basu, które rzadko produkowane było na płytach psychedelicznych w ten sposób, za to mocno eksploatowane przez grupy garażowe tj. The Sonics czy Paul Revere & The Raiders (charakterystyczny bas Voxa). Tuż za nim uderza w nas piękna perkusja, napędzana lekką, niemal jazzową techniką i obowiązkowa, apokaliptyczna gitara. W kawałku "Sportin' Life" (wspomniana parodia kawiarnianego jazzu) akompaniament składa się jednak głównie z pianina i organów, co pięknie odsłania horyzonty i możliwości techniczne grupy (tak stary, nie uważam że jest to tylko nudny zapychacz). Gdyby twardo skategoryzować tą płytę, znalazłaby się pośrodku trójkąta "Strange Days” The Doors, debiutu The Velvet Underground i tytułowej płyty The United States Of America.
Jest tu oczywiście sporo kwaszenia na gitarze, jak w "My Love”, "Mystic Mourning” czy "Green Destroys The Gold”, co z pewnością docenią fani sceny San Francisco, oraz nieco twardsze, bardziej garażowe kawałki tj. "Blue Avenue” czy mroczny, na maksa wykwaszony kawałek „South End Incident” z pięknymi, quasi gotyckymi partiami organowymi. Wszystko fantastycznie zaaranżowane i wyprodukowane, a jeśli wierzyć starym hippisom, tak samo dobrze było grane również na żywo. W 2010 label Cherry Red Records wydał obydwa albumy grupy na CD, dzięki czemu możecie ich teraz słuchać bez wydawania 80 euro na oryginał! Ten mało znany w swoim czasie album powinien doczekać się w końcu swojej reinstytucji, jako że w pełni na nią zasługuje!
[EN]
It's tricky no to agree with a trivial opinion about gross of 60's psychedelia masterpieces being created in the cities of San Francisco and Los Angeles or Bay Area in general. However, one of the rarest and most sought after psych records came from Boston based group, established around 1964 as Beacon Street Union. Five members started this band (or six if you believe some other sources), who've met all attending Boston College, district of which was bordering Beacon Street (where they've been living or hanging out, whatever) – source for this peculiar name. The most important in the band were John Lincoln Wright (vocals) and Wayne Ulaky (bass guitar), who composed most of the repertoire. In 1967 sun has eventually shined on the band, when Wes Farrell – a well recognised garage & pop groups' producer and promoter – signed them to MGM Records.
1967 was a breakthrough for American music industry and every big player has been looking everywhere for a new product to take an advantage of the market. MGM's management wasn't indeed looking the other way and struggled to bite their teeth into trendy, psychedelic cake (eaten quickly by the likes of Columbia, RCA and Elektra), which became a cutting-edge thing for the show business – as shown by the success of The Doors and Jefferson Airplane. Right next to their fortress new bands emerged in New York and Boston – forges of the East Coast sound – scene like San Francisco's was yet non-existent there and California seemed miles away.
Not much intimidated by the fact and to jump a gun by creating a market hype, MGM's marketing wizards quickly coined a new scene dubbing it The Bosstown Sound. Beacon Street Union together with The Ultimate Spinach, Eden's Children, Orpheus and Puff – whose records are now a real treat for psych collectors – came round as a new phenomenon day after. Although the only common denominator was MGM's logo, it didn't really lower the value of music itself. Beacon Street Union recorded two LPs for the label just to be swiped away by the tide of time for the next thirty years. First record of the band is still a fascinating creation and should be appreciated by any respecting psychedelia fan.
Listening to "The Eyes Of The Beacon Street Union” I wonder sometimes if debut album of The Velvet Underground and Nico would have sounded like that if they were surfing on the wave of acid. Don't take that wrong, man, Warhol's children scored a good album and I'm just sparkling new wires. For me it's the sound of Boston's acid eaters, which takes their music to the top (fantastic studio work)... but absurd, poetic lyrics are nevertheless great. Sleeve artwork is very impressive as well. These beautiful, psychedelic collages mixing atomic mushroom cloud with XVIII century's Independence War etchings (they were from Boston, hence Tea Party and stuff is right). Both music and the cover have been noticed at the time of release, record has scored 75th position on Billboard's chart and psychedelic collages got positive press reviews. But It's actually all, folks... and fourty years later we're discovering the record like it just happened.
Album kicks off with a mysterious recitation (criticized very often for being corny), which might be interpretated as a conception glue or anti establishment manifesto (whatever), it does certainly evoke something more that jiggling fingers down the guitar and fortunately we get well thought, all rounded spiral of absolutely original compositions grinding garage, acid rock freak out, circus music or night club jazz parody. It's old school, trippy vibes reigning here after all to which you can tune in when twitching during your first hour on acid. Boys have defenitely been eating some good drops.
Bass sound is very distinctive here, it was almost never produced like that on psych records, being very exploited by garage groups such as The Sonics or Paul Revere & The Raiders (great Vox sound) on the other hand. Drums follow hitting us with a light, almost jazz driven mastery and obligatory, apocalyptic guitar. "Sportin' Life” (mentioned before as night club jazz parody) is a piece with mostly piano and organ arrangement, which serves as a basis for understanding the horizons and technical abilities of the group (yes man, I don't treat it only as a filler). If I was just to drawer this album, it would find it's place in the middle of the triangle of three records: "Strange Days” by The Doors, debut album of The Velvet Underground & Nico and self-titled album of The United States Of America.
There is a lot of acid fuzz here, especially in "My Love”, "Mystic Mourning” or "Green Destroys The Gold”, which will be appreciated by San Francisco acid scene fans, but we have some harder edge , garage pieces like "Blue Avenue” or dark and acid-twisted „South End Incident” with quasi gothic organ lines. All tracks are perfectly arranged and produced and if you believe old hippies, they were as good when performed live. In 2010 Cherry Red Records reissued both albums on CD, thus you can enjoy them at home without spending 80 euro on an original! This very overlooked, first album of Beacon Street Union should be finally reinstated as a great material, which it is definitely!
link>
OdpowiedzUsuń