Robert Brylewski - Warsaw Beat (1998)



Zacznijmy od podróży w czasie. Jest rok 1977. Jak to się stało, że z grzecznego licealisty przemieniłeś się w zbuntowanego punka?

Kiedy przeczytałem w polskich gazetach kilka sensacyjnych artykułów poświęconych nowej subkulturze, jaką był punk, od razu wiedziałem, że to coś dla mnie. Kupiliśmy z kolegą mnóstwo żyletek i agrafek, obwiesiliśmy się tym i ogłosiliśmy, że jesteśmy pierwszymi punkowcami w klasie. Potem stwierdziliśmy, że najlepszym sposobem na zabicie wszechogarniającej nudy będzie założenie własnego zespołu – w ten sposób powstał The Boors, który potem został przemianowany na Kryzys.

Najpierw graliście pop punk, potem ska, później zimną falę i wreszcie punk funk z elementami jazzu. Skąd brały się te różnice w stylu wykonywanej przez was muzyki?

Wtedy w modzie była różnorodność. Ceniliśmy oryginalność do tego stopnia, że dbaliśmy nawet o to, by żaden z muzyków nie ubierał się tak samo. Najstarszy z nas – perkusista Maciek Góralski – jeździł wówczas do Londynu i przywoził świeżutkie płyty. To był typ człowieka, który uwielbiał lansować nowe mody – właśnie dlatego nadawał coraz to nowe oblicze muzyce Kryzysu. Oczywiście w pewnym momencie trafił na opór z mojej strony – pomysł, żeby grać new romantic, jak Spandau Ballet, był już nieporozumieniem.

Kryzys wyróżniał się spośród ówczesnych zespołów nowofalowych swoimi tekstami. To, co śpiewaliście, miało bardziej uniwersalny charakter. Dzięki temu, że nie zatrzymaliście się na poziomie krytyki tamtej rzeczywistości, utwory Kryzysu są ciągle aktualne.



Autorem prawie wszystkich słów do naszych piosenek był Góralski, wówczas student polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zdarzyło się jednak, że i ja napisałem kilka tekstów. Obaj staraliśmy się uciekać od punkowego schematu i myślę, że to nam się udało.

Ile było prawdy w antagonizmie między dwoma najsłynniejszymi warszawskimi zespołami nowofalowymi – Kryzysem a Tiltem?

Więcej było w tym żartu i blagi niż rzeczywistych animozji. Kryzys był uznawany za bardziej ugrzeczniony, a Tilt za bardziej zbuntowany, ponieważ my chodziliśmy do szkół i na studia, a oni nie. Mówiliśmy o sobie różne rzeczy, ale nie było w tym zbyt wiele prawdy. Góralski, który na co dzień chodził w marynarce, co jakiś czas ubierał skórzaną kurtkę, przepasywał się łańcuchem, szedł na koncert Tiltu do klubu Remont i kiedy zgasło światło, krzyczał: „Tilt do domu! Dawać tu Kryzys!”. To była przede wszystkim świetna zabawa.

Dlaczego Kryzys się rozpadł?

Podziękowałem Maćkowi Góralskiemu za współpracę, ponieważ usiłować doprowadzić do tego, by z Kryzysu odszedł Szymon Szatkowski, nasz główny wokalista. Coraz częściej dochodziło do zmian personalnych, które uniemożliwiały dalszą pracę zespołu. W efekcie zawiesiliśmy działalność.

Jak oceniasz z perspektywy czasu płyty Kryzysu i Deadlocka, które ukazały się we Francji w 1980 roku? Grasz na jednej i na drugiej. Moim zdaniem to fascynujące dokumenty epoki.

Jeśli musiałbym dokonywać wyboru, to znacznie lepiej próbę czasu zniosła płyta Deadlocka, która powstała w czasie sesji w klubie Amplitron w Warszawie. Gram na niej ja, Góralski oraz Szymon i Fidel z oryginalnego składu gdańskiego zespołu. Była to próba zachowania niepodrabialnego, garażowego brzmienia tej fenomenalnej grupy. Do pewnego stopnia nam się to powiodło.

A Kryzys?

Nagrania na płycie Kryzysu pochodzą z koszmarnego koncertu z Ursusa, gdzie ówczesny akustyk Perfectu puścił nas „na żywca”. Gdyby to ode mnie zależało, ten krążek w ogóle nie ujrzałby światła dziennego.

Legendarnym już dziś, czarnym albumem twojego kolejnego zespołu – Brygady Kryzys - wydanym w 1982 roku przez Tonpress, udowodniliście jednak, że potraficie w studiu tworzyć wyrafinowaną muzykę. Jak osiągnęliście to futurystyczne brzmienie, które do dziś robi ogromne wrażenie, mimo że od czasu ukazania się tej płyty technika nagraniowa znacznie się rozwinęła?

Obawiam się, że gdyby nie Kuba Nowakowski, który był inżynierem dźwięku na tej płycie, nie osiągnęlibyśmy takiego brzmienia. Z tego, co pamiętam, wszystko robił po swojemu – nie wyrzucał tego, co ja chciałem wyrzucić, pozwalał sobie na pełną swobodę w wyborze dźwięków, a solówkę na saksofonie w utworze „Fallen, Fallen Is Babylon” wymuszał na Tomku Świtalskim przez kilka godzin. Kuba pracował potem przy pierwszej płycie Republiki, ale musiał iść na kompromisy i nie osiągnął już takiego efektu, jak w naszym przypadku.



Do dziś krążą legendy o prześladowaniu Brygady Kryzys przez komunistyczną cenzurę. Ile jest w tym prawdy, a ile zmyślenia?

Prawda o tamtych wydarzeniach miesza się z fikcją. Nieprawdziwa jest notka zamieszczona na angielskiej płycie Brygady Kryzys, jakoby nasz pierwszy koncert został „najechany przez milicję”. Nic takiego nie miało miejsca. Ale nieprawdą jest też, że wystąpiliśmy 13 lutego 1982 r. w Hali Gwardii jako Brygada K. Trzynastego każdego miesiąca siedzieliśmy w domach i paliliśmy w oknach świeczki. Prawda o naszych prześladowaniach była bardziej namacalna: byliśmy bici, aresztowani, zastraszani. Nie mogliśmy odbywać normalnych prób ani grać koncertów. Nagrywaliśmy podsłuchane rozmowy milicji i ZOMO, aby je potem wmontowywać w nasze nagrania. Mieliśmy świadomość, że nigdy nie ujrzą światła dziennego. Z trudem wywalczyliśmy, że Tonpress wydał płytę Brygady Kryzys. I tak do dziś nie wiadomo, co się stało z większą częścią jej nakładu.

Czy te problemy były przyczyną rozpadu zespołu?

Jeśli w ciągu roku udało nam się załatwić trzy koncerty i kilka prób, a reszta była nie kończącą się tułaczką, to trudno było dziwić się ludziom, że mieli dość takiego zespołu. Wszyscy porozjeżdżali się w różne strony i w efekcie zawiesiliśmy działalność.

Brygada Kryzys wykonywała niektóre swoje utwory w rytmach reggae. Utworzenie Izraela, grającego właśnie taką muzykę, było więc jakby naturalną drogą rozwoju.

Stan wojenny sprawił, że chcieliśmy zacząć budować nasze życie od podstaw. Byliśmy bezrobotni, mieliśmy dużo wolnego czasu. Wspólnie z Pawłem „Kelnerem” Rozwadowskim, wokalistą grupy Deuter, zaczęliśmy studiować Pismo Święte. To dało nam impuls do utworzenia nowej grupy, którą nazwaliśmy Izrael.

Czy nadal nie chciałeś iść na kompromisy?

Czasem byłem do nich zmuszony. Kiedy nasz wydawca – Poljazz – wyraził po trudnych pertraktacjach zgodę na umieszczenie na naszej drugiej płycie utworu „Solidariti Dub”, musiałem w zamian zmienić rysunek na okładce. Zamiast dwóch palców trzymających fajkę pokoju i układających się w znany wszystkim solidarnościowy symbol „V”, zmuszony byłem dorysować dwa dodatkowe palce, żeby komuś coś się źle nie kojarzyło.

Którą płytę Izraela cenisz najbardziej?

Pod względem tekstów – pierwszą, zatytułowaną „Biada, biada, biada”. Zgadzam się, że brzmią one nieco naiwnie i może trochę śmiesznie, ale są naprawdę mocne i szczere. To było nasze mentalne i duchowe „przebudzenie”. Pod względem muzycznym lubię instrumentalne wersje naszych utworów z wydawnictwa „Izrael In Dub”. Wysoko cenię też koncert „Live 93”. Nagrania znajdujące się na tym krążku zostały zarejestrowane w tym czasie, kiedy naszym akustykiem i realizatorem nagrań był nieżyjący już Marek Grzesik. Wtedy przez około pół roku mieliśmy na koncertach takie brzmienie, jakie nam się zawsze marzyło. Dlatego postanowiliśmy je utrwalić. „Live 93” jest wspaniałym dokumentem ciężkiej pracy naszego przyjaciela.

Nagrałeś dwie rewelacyjne płyty z Armią – „AntyArmię” i „Legendę”. Dlaczego odszedłeś od tego zespołu, kiedy jego wokalista – Tomek Budzyński – przeżył swe nawrócenie na katolicyzm?

Mam różnych przyjaciół: wierzących, niewierzących, buddystów. Nie mogłem dokonywać klasyfikacji, który z nich jest bardziej godny dostąpić Królestwa Niebieskiego. Chociaż nigdy nie miałem problemów z zaufaniem Jezusowi, nie czułem się powołany wskazywać innym drogę zbawienia.



Na początku lat 90. reanimowałeś z Tomkiem Lipińskim Brygadę Kryzys, aby nagrać psychodeliczny album „Cosmopolis”.

Mieliśmy dużo różnych pomysłów na piosenki i nie chcieliśmy, aby się zmarnowały. Postanowiliśmy również ocalić od zapomnienia kompozycje, które nie trafiły na czarny album – choćby profetyczną „Wojnę” czy popularne „To, co czujesz, to co wiesz” i „Ty i tylko ty”.

A dlaczego Brygada Kryzys znów powróciła w 2003 roku?

Media i korporacje lansują koszmarną wizję kultury masowej i wmawiają ludziom, że jest ona najlepsza. Jednocześnie ogromna grupa wspaniałych artystów jest zepchnięta na margines. To szkodliwe nie tylko dla nich, ale i dla całej polskiej kultury. Przyszedł czas, aby znów zaatakować.

Do tej pory nie nagraliście jednak obiecywanej nowej płyty...

Mieszkamy w różnych miastach Polski. Mamy również inne projekty. To utrudnia pracę. Do tej pory udało nam sięzorganizować zaledwie trzy próby. Ale nadal jest wola zrobienia nowego albumu. Mam nadzieję, że w końcu uda się tozrealizować.

A co cię skłoniło do reaktywacji Izraela?

Przede wszystkim naciski ze strony słuchaczy. Momentami przybierały one nawet formę kategorycznych żądań. Ale rozumiem to – w życie weszło całkiem nowe pokolenie fanów reggae, które nigdy nie widziało nas na żywo. Choćpoczątkowo nie widziałem w tym większego sensu, kiedy zaczęliśmy grać stare kawałki, okazało się, że sprawia mito sporą przyjemność...

Koncentrujecie się na wykonywaniu piosenek ze starszych płyt Izraela?

Raczej tak. Choć graliśmy ostatnio kilka utworów wcześniejszych, sprzed okresu, kiedy w Izraelu grał Darek Malejonek, nawet tych z pierwszej płyty. I było nieźle.

A dlaczego wróciliście jako Magnetosfera, a nie Izrael?

Tamten rozdział jest definitywnie zamknięty. Zmienił się świat, zmieniliśmy się my sami. Gramy to samo, ale w innym miejscu i w innym czasie. Dlatego potrzebowaliśmy nowej nazwy.

Jak czujecie się na scenie razem po tylu latach przerwy?

Dobrze. Mamy dziś większe umiejętności, dysponujemy wyższej klasy sprzętem. To ma przełożenie na jakośćkoncertów. O naszym ostatnim występie na lipcowym festiwalu w Jarocinie słyszałem same dobre opinie.

Będziecie pracować nad nowymi utworami?

Jest taka pokusa. Ale chciałoby się, aby były to wyjątkowe rzeczy – na miarę swoich czasów. Przeszłość naszobowiązuje. A to nie takie proste. Zobaczymy, kto pierwszy zrobi krok w tę stronę.

Kilka lat temu współpracowałeś z Tymonem Tymańskim. Próby przerwał jego burzliwy romans z twoją córką. Dziś jesteście już pogodzeni. Zrobicie znów coś razem?

Napisałem dwa utwory na jego ostatni album z Transistors – „Don’t Panic – We Are From Poland”. Jeśli będzie czas, to może znowu coś razem wykombinujemy.

Spośród twoich nowszych projektów wyróżniały się elektroniczne eksperymenty na dwóch albumach z cyklu „Warsaw Beat”. Wrócisz jeszcze do nich?

To miała być trylogia. Chciałem, aby na kolejnych płytach z tej serii ukazały się remiksy utworów z pierwszego krążka. Tak się jednak nie stało, ponieważ miałem problemy z wydawcą. A szkoda, bo były to świeże i oryginalne nagrania. Z materiału wyjściowego znajdującego się na „Warsaw Beat” byłem zadowolony jedynie z dwóch – trzech utworów. Po ich obróbce efekty były znacznie ciekawsze.

Coraz głośniej robi się o twoim kolejnym projekcie – Szum. Co się za nim kryje?

To kapela, do założenia której nakłonił mnie Paweł Bogocz. To niesamowity człowiek – muzyk i filmowiec. Poznałem go, kiedy zrobił świetne klipy do dwóch utworów Izraela – „Wolny naród” oraz „See I & I”. Obecnie nagrywamy razem ścieżkę dźwiękową do jego nowego filmu. To eksperymentalna muzyka, którą trudno zdefiniować. Ale jak grajązwariowani faceci po czterdziestce, to można się po nich wszystkiego spodziewać.

Z Robertem Brylewskim rozmawiał Paweł Gzyl

"Warsaw Beat" z 1998 roku zawiera muzykę z pogranicza techno. "Warsaw Beat II" z 2004 to repertuar o wiele bardziej stonowany, często ocierający się o tak lubianą przez Brylewskiego muzykę dub.

Robert Maksymilian Brylewski (Afa, Robin Goldroker), born May 25, 1961 in Warsaw, is a Polish rock musician, lead guitarist of several punk-rock and reggae bands, such as Kryzys, Brygada Kryzys, Izrael, Armia and Falarek Band. He is one of the most influential rock musicians in Poland, his songs are among classics of this genre. A gifted musician, he plays not only the guitar, but also keyboard and sings.

Fotografie: Mariusz Starzyński

link iun comments

1 komentarz:

    Serpent.pl