The Mooney Suzuki - czterej goście z Detroit grają surowy gitarowy czad, noszą skóry i ciemne okulary. Co ich wyróżnia ich to szczerość i entuzjazm. Oni po prostu mają "to coś", porywają swym garażowym brzdąkaniem, niczego nie udają. Aha, i nie potrzebują żadnego tatusia-milionera, który zapewniłby im świetne recenzje w prasie. Polegają tylko na sobie.
Choć nazwani na cześć dwóch słynnych wokalistów jednej z najwybitniejszych grup w historii rocka (Can - przyp. mój), Mooney Suzuki nie składają jej hołdu muzycznego. Głównie czerpią z dorobku prostego rock and rolla. Ich styl to mieszanka takich tuzów, jak The Yardbirds, The Who, The Kinks, The Rolling Stones, Cream, MC5 i The Stooges. Nieźle brzmi, wiem, że wymienianie takich legend pod rząd w jednej linijce zakrawa na profanację, ale jakoś się temu kwartetowi udało połączyć elementy klasycznego rocka sześćdziesiątych w jedno i ze zdumieniem stwierdzam, że jest to połączenie pasjonujące. Na okładce panowie uchwyceni są w koncertowej ekstazie i taką ekstazę słychać przez cały Electric Sweat.
Mooney Suzuki nie przesuwają historii rocka ani o centymetr, ale słuchanie ich daje taką radochę, tak nieprawdopodobnie nakręca, że aż strach pomyśleć: przecież właśnie o to w rocku chodzi. Spróbuję teraz nakreślić zawartość Electric Sweat, ale zastrzegam, iż pełne zrozumienie siły grupy możliwe jest jedynie w bezpośrednim kontakcie z błyszczącym lusterkiem, inaczej cała energia jest zaledwie domyślna. Podczas, gdy oni kipią, gotują się, buzują! Tego nie sposób właściwie odebrać za pomocą tekstu, chyba, że zaczniecie recenzję skandować, wtedy, kto wie.
Mooney Suzuki nie przesuwają historii rocka ani o centymetr, ale słuchanie ich daje taką radochę, tak nieprawdopodobnie nakręca, że aż strach pomyśleć: przecież właśnie o to w rocku chodzi. Spróbuję teraz nakreślić zawartość Electric Sweat, ale zastrzegam, iż pełne zrozumienie siły grupy możliwe jest jedynie w bezpośrednim kontakcie z błyszczącym lusterkiem, inaczej cała energia jest zaledwie domyślna. Podczas, gdy oni kipią, gotują się, buzują! Tego nie sposób właściwie odebrać za pomocą tekstu, chyba, że zaczniecie recenzję skandować, wtedy, kto wie.
Tytułowy strzęp mięsistego riffu otwiera tę jazdę w absolutnym amoku. "Get ready / Get set / What you get is electric sweat", krzyczy do mikrofonu Sammy James Jr. A jego kumpel, Graham Tyler, wycina krwiste solo, które trzyma całą piosenkę za gacie. "In A Young Man's Mind" jest krzyżówką Hendrixa i punku, ze swoim dwuakordowym mostkiem pod koniec, reminiscencją ostrzejszych momentów Never Mind The Bollocks. Może trochę zbyt prosta jest to kompozycja, jakich też znamy wiele, ale podoba mi się to zespolenie inspiracji w elegancki, doskonale skrojony rock.
Prawdziwym odlotem na Electric Sweat jest "Oh Sweet Susanna", rzecz pozornie też zerżnięta, choć po prawdzie zdradzająca najwięcej inwencji i własnego wkładu. Równy, jak z bicza strzelił, rytm, który łatwo zaraz poczuć w kościach, oraz zajebista jeżdżąca gitarka kojarzą się wprost z The Rolling Stones ery Aftermath. Lecz harmonijny refren na głosy ("Oh sweet Susanna / Can you remember?") dodaje do tego suchego grania wiele piękna, zachowując przy tym całkowicie czad! Wiem, że porównywanie jakiegoś Mooney Suzuki do Stonesów, Bogów Rockowego Wymiatania, wygląda śmiesznie, ale nie mogłem się powstrzymać, chyba dlatego, że to takie dobre jest.
A co w takim razie powiecie na wspomnienie Fab Four, z okresu hamburskiego, w uroczym "A Little Bit Of Love"? Znów przesadzam, choć niech mi ktoś powie, że taki zajadły rock z opadającym motywem chorusu jest dziś czymś zwyczajnym. Niech już będzie: wstęp do "I Woke Up This Mornin'" odsyła do "My Generation", a śpiew Jamesa Juniora w "Natural Fact" do wczesnego Led Zep. Mogę tylko zapewnić, że mnogość odniesień działa na korzyść Mooney Suzuki. Czekam, aż przyjadą do naszego chorego kraju i zagrają taki wykop, że Spodek trząsł się będzie w posadach. Tak, to jest sen, natomiast potęga uderzenia i szczerość Electric Sweat to rzeczywistość. Śmiejcie się z mojego podjarania, zarzucajcie im (z czym się zgadzam) wtórność i trywialność, a ja was olewam, bo właśnie odpalam ponownie czerwone kółko. –Borys Dejnarowicz (porcys)
Prawdziwym odlotem na Electric Sweat jest "Oh Sweet Susanna", rzecz pozornie też zerżnięta, choć po prawdzie zdradzająca najwięcej inwencji i własnego wkładu. Równy, jak z bicza strzelił, rytm, który łatwo zaraz poczuć w kościach, oraz zajebista jeżdżąca gitarka kojarzą się wprost z The Rolling Stones ery Aftermath. Lecz harmonijny refren na głosy ("Oh sweet Susanna / Can you remember?") dodaje do tego suchego grania wiele piękna, zachowując przy tym całkowicie czad! Wiem, że porównywanie jakiegoś Mooney Suzuki do Stonesów, Bogów Rockowego Wymiatania, wygląda śmiesznie, ale nie mogłem się powstrzymać, chyba dlatego, że to takie dobre jest.
A co w takim razie powiecie na wspomnienie Fab Four, z okresu hamburskiego, w uroczym "A Little Bit Of Love"? Znów przesadzam, choć niech mi ktoś powie, że taki zajadły rock z opadającym motywem chorusu jest dziś czymś zwyczajnym. Niech już będzie: wstęp do "I Woke Up This Mornin'" odsyła do "My Generation", a śpiew Jamesa Juniora w "Natural Fact" do wczesnego Led Zep. Mogę tylko zapewnić, że mnogość odniesień działa na korzyść Mooney Suzuki. Czekam, aż przyjadą do naszego chorego kraju i zagrają taki wykop, że Spodek trząsł się będzie w posadach. Tak, to jest sen, natomiast potęga uderzenia i szczerość Electric Sweat to rzeczywistość. Śmiejcie się z mojego podjarania, zarzucajcie im (z czym się zgadzam) wtórność i trywialność, a ja was olewam, bo właśnie odpalam ponownie czerwone kółko. –Borys Dejnarowicz (porcys)
The Mooney Suzuki, named after two members of influential kraut-rockers Can, think they're pretty damn radical. From their press photos, one could gather that these boys have raided Lou Reed's attic (or at the very least, made off with some of the Strokes' luggage). Complete with tight leather, black jeans, and dark shades, these kids are ready for fame. In just about every picture, you've got a guy doing the rock splits, kicking out the attitude and the sexed-up pouts. With more poses than Zoolander, they'd best be able to back it up with some decent rock.
Well, for the record, they do. Last year's People Get Ready was an amazing debut from the leather-clad lads, and proved to be a wonderful fusion of punk ethos and a dirty garage-rock dance party. You could throw on the LP just about any time of day and party along to the Mooney Suzuki's simple guitar hooks, a thundering bass, and tight disco drumming. With Electric Sweat, the band brings more of that goodness to the table-- and this time with more style than a Barbizon School for Modeling.
Electric Sweat was recorded in Detroit, the birthplace of dirty rock 'n' roll. Jim Diamond (of soul-punk outfit the Dirtbombs) has brought a gritty recording aesthetic to the group. Electric Sweat was created at Ghetto Recorders, where the White Stripes, Jon Spencer, and the Come Ons have cut tracks recently. And the Mooney Suzuki have certainly soaked up the atmosphere of Motor City. Electric Sweat is an infectious collection of grooves that proudly utilizes the traditional vocabulary of rock 'n' roll and R&B; to maximum effect.
The title track opens the record up with a guitar line courtesy of Graham Tyler's axe (rumor has it his guitar was fashioned out of a piece of wood from the bar top of the Old Absinthe House in New Orleans) that could be straight off Exile on Main Street, setting the pace for the rest of the record, lyrically and musically. "Get ready/ Get set/ What you get is electric sweat," completely sums up the energy and the simplicity of this album. Or the intro to "Oh Sweet Susana"-- a bluesy, acoustic guitar rant that leads into a laid-back southern rock groove that would make Muddy Waters grin from ear to ear. The swagger factor reaches its peak at "Natural Fact," with its foot stompin' chorus and lines like: "Mother Nature leave me be/ Desire off my back/ All this feeling killing me/ I need you girl before I crack."
It's exciting to hear the influences of such monumental groups as the Who and the Yardbirds being waved all over the record with such youthful exuberance. Overall, there isn't much to complain about, even when it all sounds vaguely familiar. Like the Strokes and the White Stripes, the Mooney Suzuki pulls from all the right influences to make a very cool, danceable sound infused with enthusiasm and energy — Brock Kappers
Well, for the record, they do. Last year's People Get Ready was an amazing debut from the leather-clad lads, and proved to be a wonderful fusion of punk ethos and a dirty garage-rock dance party. You could throw on the LP just about any time of day and party along to the Mooney Suzuki's simple guitar hooks, a thundering bass, and tight disco drumming. With Electric Sweat, the band brings more of that goodness to the table-- and this time with more style than a Barbizon School for Modeling.
Electric Sweat was recorded in Detroit, the birthplace of dirty rock 'n' roll. Jim Diamond (of soul-punk outfit the Dirtbombs) has brought a gritty recording aesthetic to the group. Electric Sweat was created at Ghetto Recorders, where the White Stripes, Jon Spencer, and the Come Ons have cut tracks recently. And the Mooney Suzuki have certainly soaked up the atmosphere of Motor City. Electric Sweat is an infectious collection of grooves that proudly utilizes the traditional vocabulary of rock 'n' roll and R&B; to maximum effect.
The title track opens the record up with a guitar line courtesy of Graham Tyler's axe (rumor has it his guitar was fashioned out of a piece of wood from the bar top of the Old Absinthe House in New Orleans) that could be straight off Exile on Main Street, setting the pace for the rest of the record, lyrically and musically. "Get ready/ Get set/ What you get is electric sweat," completely sums up the energy and the simplicity of this album. Or the intro to "Oh Sweet Susana"-- a bluesy, acoustic guitar rant that leads into a laid-back southern rock groove that would make Muddy Waters grin from ear to ear. The swagger factor reaches its peak at "Natural Fact," with its foot stompin' chorus and lines like: "Mother Nature leave me be/ Desire off my back/ All this feeling killing me/ I need you girl before I crack."
It's exciting to hear the influences of such monumental groups as the Who and the Yardbirds being waved all over the record with such youthful exuberance. Overall, there isn't much to complain about, even when it all sounds vaguely familiar. Like the Strokes and the White Stripes, the Mooney Suzuki pulls from all the right influences to make a very cool, danceable sound infused with enthusiasm and energy — Brock Kappers
link in comments
link
OdpowiedzUsuńthanks for posting from germany
OdpowiedzUsuń